2014/12/01

jezus chrystus smaży swoje święte kiełbasy



Mijając dziś Silesię w drodze do dworca PKS w Katowicach przypomniało mi się ciekawe zjawisko, z którego zawsze szydziliśmy jarając szlugi przed rozpoczęciem zmiany w Croppie czy Housie.





Niedziela, godzina jeszcze nie dziesiąta. Poranek żywych trupów. 
Ksiądz w pobliskiej kaplicy odprawia wszystkie demony, poczwary do ich legowisk. Ogłupione biciem dzwonów opuszczają to miejsce pospiesznie, aż gubią po drodze swoje "Drogi do nieba", aż im się elektryzują włókna wełny na śmierdzących naftaliną czapkach, niemodnych płaszczach. Jak silniki zapuszczają swoje rozruszniki serca.
Jeszcze im się dobrze hostie nie ułożyły w żołądkach, ale pędzą z modlitwą na ustach do tego molocha imperialistycznego wydać to, co im zostało po rzuceniu na tacę, dokarmianiu diabła.
Z wrażenia gasną nam papierosy, w ogóle cali gaśniemy, schodzimy im z drogi. Zrobieni na szaro, transparentni.
Masa biegnie napierdalać zdrowaśki do rosołowych kostek o nowym, jeszcze bardziej syntetycznym smaku, do łazienkowych dywaników dobieranych pod kolor grzybicy na paznokciach, wypłowiałych od starości oczu. Kłaniać się sterydom w tanich kurczakach, które często bezpowrotnie restartują serce, wdychać pot Wietnamczyków z bluzek po dwa zeta za sztukę.
Tutaj śpi sam Jezus Chrystus na tych ogrodowych meblach po dwie stówy za cały ten wspaniały zestaw, a tu na tych grillach smaży swe święte kiełbasy. Przysyła nam swoje prosto z nieba hostessy, które chętnym objaśnią warunki wiecznej gwarancji. 
Puka do nas od wewnątrz z plazmowych telewizorów w promocyjnych cenach mówiąc: bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Po to, kurwa, żyjecie. Po to jesteście. Oto są produkty dobre, markowe. Rzeczy konieczne, niezbędne. Do życia oraz śmierci.




2014/11/23

brukselkowa z osobistą wariacją



Wpadamy na siebie w jakiejś piździe świata. Ty głośno "o, Romson!", ja w duchu "ooo, kurwa".
Wyglądasz jakbyś zgubiła dane adresowe wszystkich fryców świata. Jakbyś zostawiła samą siebie gdzieś w środku niczego, bez szans na przeżycie, z samym tylko bonem na zakupy w najgorszym lumpie w mieście.
W towarzystwie detergentów, pieluch, bobo fruitów, z tym orderem zasługi wykonanym z twarzy własnych dzieci, co są rzeczownikiem niepoliczalnym zupełnie, taka sobie przyszłaś, taka sobie stanęłaś.
Taka sobie w sumie jakby trochę umierasz.

A bo tutaj sobie też gdzieś jest mój Paweł, przechodzisz do ataku, co go zapewne, Romson, poznałeś na grillu, fejsbuku. Na jakimś festynie płodności, promocji żelu do prania w przeręblu. To jest Paweł, co mi to wszystko uczynił, to szczęście, tę radość, tę naszą w różowych barwach przyszłość. Co mi na wieczność całą te różowe okulary na buzię zamontował. Gdzie on, tam i ja. Gdzie ja, tam on zazwyczaj nie ma czasu, bo dużo pracuje na cztery etaty, czy nawet na osiem.

[...]

Z miną dobrej ciotki tłumaczysz, że mieszkacie u mamy w sto osiem osób w tym nazywanym przez was domem hangarze, że ciasno ale własno. I że zupę zrobiłaś taką przepyszną, niby to brukselkowa, ale z taką osobistą wariacją i że ten twój Paweł przyszedł i powiedział: o, kochanie, jaka pyszna jest ta zupa! I do prezydenta miasta napisał z prośbą o zupy przepysznej swej małżonki uhonorowanie, jej inicjały na każdym zabrzańskim drzewie łyżką od tego świętego obiadu wygrawerował, że do gazety zdjęcie zrobił jak nurkuje w tym kotle z zupą się z niego brukselkową z personalną wariacją wylewającą. I w ogóle przyjechali do ciebie do tego hangaru z telewizji i z radia i zewsząd i każdy chciał tej zupy spróbować. I o tobie pisali w "Głosie Zabrza" gdzieś tam na ostatnich stronach, koło nekrologów, ogłoszeń sprzedam-kupię-wymienięzaduszę.



2014/11/10

łysienie plackowate



poznali się w studenckim klubie.
on technik-elektryk,
ona dochodziła do siebie po samobójczej próbie,
co ją miała dziś rano, tuż po włosów przeczesaniu
w ilości sztuk dziesięć 
szczotką z ostrzy brzytew,
grzebieniem z żyletek.

on jak przecinak zapierdala przez salę 
ruchem jednostajnie szukającym lepkiej bliskości.
włącza na full romantyzm, z jej ucha zgarnia niby jakieś włosy, 
mówi, że z nią mógłby pić nawet z tej samej butelki, 
że nie obawiałby się wcale żadnej salmonelli, 
pałeczki E. coli, ani nawet jamy ustnej zapalenia.
czy wierzysz, skarbie, w miłość od pierwszego wejrzenia?

nie, kurwa, nie wierzę, z nieukrywaną wrogością odpowiada ona,
co ty myślisz, że ja się wzięłam z dziurawego kondona?
że jak głupia polecę na te puste słowa?
myślisz, że nie wiem, ile włosów liczy sobie moja głowa?
że nawet po ciemku wyglądam jak doktora Mengele ofiara?
że nie jest mi przykro, gdy się napierdalasz?

ledwie drasnęła go ta pięść odrzucenia.
kochanie, mówi, co masz do stracenia?
z tym łysieniem plackowatym i tak nikt cię nie zechce,
mimo, że przyszłaś tutaj w najmodniejszej z zary kiecce.
myślisz, że ilu facetów leci na łyse kobiety?
zastanów się dobrze, gdyż mając na względzie twoją aparycję
lepiej będzie jeśli przyjmiesz moją propozycję.

lecz jej już tu nie ma.
po niej zostają jedynie łzy i w jego stronę skierowane mięsiste obelgi.
ona właśnie wybiega gubiąc po drodze te w żakardy pantofelki,
co jej pasowały do ogólnego skóry głowy kolorytu, 
co były dla niej znalezienia tego jedynego fałszywą obietnicą.
lecz jej już tu nie ma, przestaje istnieć w tej czasoprzestrzeni,
gdyż uderzenia impet pierw unosi ją ku niebu, następnie skłania ku ziemi.

on staje jak wryty wśród stężonej ludzkiej masy. 
jej żołądek ostatkiem sił trawi resztki kiełbasy, którą zjadła dziś rano
przed samobójstwa próbą niechybną popełnienia.
w cierniowej koronie dziesięciu włosów -
tragiczna ofiara plackowatego łysienia.




i am whole



and if you think that i am ruined, i am not ruined, i am whole 
i am fine, not even broken, maybe soft spoken, maybe so. 
althought my bones you may have shattered, 
it doesn’t matter, cause i am whole.





2014/08/28

co tam się działo...


Ciotka Biedrona dalej snuje swoje opowieści z pogranicza fantazji, snu na jawie, że Biernik Stasiek dwa domy dalej jest wprost proporcjonalnie rudy do odziedziczonej po matce brzydoty, cały jakiś taki lewy, na złość Bogu piegowaty. Że Koszelna to ma wąsa jakby zasnęła po pijaku twarzą na psiej dupie.

Ktoś z nas pyta o jej dzieci. Czy są, czy w zasadzie w ogóle istnieją. I tu ze strony Ciotki Biedrony następuje zwrot akcji w czasie i przestrzeni. Nad jej głową gromadzą się burzowe chmury, staje się Matką Boską Płaczącą z Warfhuizen, skulonym w kącie cieniem samej siebie.

Mówi, że pierwszym jej dzieckiem była Jagódka. Albo Borówka, czy jakoś tak owocowo, ale jednak chyba Jagódka, bo to się wszystko zaczęło właśnie jakby wręcz na jagodach, że Józek tego dnia był taki jakiś cały zupełnie na wyrost, że tu ten i tego. Wyjątkowo jurny. Tu ją złapał, tam se klepnął. I w końcu jak już na nią wskoczył, to jej się wszystkie jagody po runie leśnym rozsypały, przed oczami przeleciało całe życie z tym pozagrobowym włącznie. Taki z niego był psotnik, wręcz szatan, co parzył się jak wściekły pies.

Halo, my tu jesteśmy, kurwa, jeszcze dziećmi! Dopiero niedawno zaczęliśmy częściowo odrastać od ziemi! Pijemy mleko na mocne kości, wstrzykujemy tran prosto w serca na zatory, dla dobrej krzepliwości. My tu się bez sensu ganiamy, skaczemy po drzewach, rzucamy w siebie kamieniami. W roku szkolnym prowadzimy różnego typu zeszyty z tej, dajmy na to matmy, dajmy na to bioli, gdzie na tyłach rysujemy sobie różne durne rzeczy. Wiemy co prawda jak smakuje piwo, jak w gardło drapią te najtańsze papierosy, ale prosimy o inny słownik, właściwy dla nas zestaw historii.

Kilka dni po chrzcinach odbył się pogrzeb małej Jagody, co nocą niefortunnie wypadła z łóżeczka, by nakarmić sobą koty. „Ja trzy dnie całkie i trzy noce równe przepłakała za Borówkom, jak ja płakała, nic ni jadła, ni piła, ino leżała i płakała. A jak mje już plecy boleli od tego leżenia, to ja siadała i dalej płakała, aż zobaczyła przypadkiem kątem oka odcinek tokszułu jednego, co tam taka baba mądra łazi i gada, łazi i gada, ładne zawsze włusy ma, tak się świeco, o jak się świeco, ale wiyncej łona się nałazi niż nagada tam w tym tokszułu, ale co tam się działo, co tam się działo[...]"