2019/08/03

Ciotka Biedrona (drobne poprawki, "Kotyliony", pt. III)


Nieopodal kolonijnego ośrodka znajduje się mały park składający się w głównej mierze z obskubanych drzew z mirabelkami, gdzie często przychodzimy nażreć się za friko. Niektórzy palą tu papierosy, gdyż ta nadmorska roślinność stanowi dobrą przykrywkę dla ich młodzieńczych błędów, wręcz nałogów. Jarają pod tą przykrywką, pod pseudonimami, mają oczy zasłonięte czarnymi kreskami z „Życia na gorąco” ci palacze ze Śląska w wieku przedprodukcyjnym, w kurwy trzy przedemerytalnym.

– Mieć bedo, dostano chłopcy, dziewczynki, kataru żołądka od tego śliwek mirabelek jedzenia, raka płuc, warg od tego szlugów kopcenia – wydobywa się nagle głos z innego świata, co to ten świat pozostaje nam zupełnie obcy, jakby nieznany, a jest ten głos własnością w okolicy dobrze znanej Ciotki Biedrony, co to sobie tu przyszła nas nakryć, nazbierać tych wszystkich danych, przez rząd strzeżonych informacji sobie ponagrywać na magnetovideo taśmę, by potem odtwarzać ją w nieskończoność naszym rodzicom, naszym wychowawcom. Ona tu przybyła by nas przypucować przed całym tak zwanym światem. Już my znamy jej zamiary, tej Ciotki Biedrony, co nieudolnie ukrywa się za drzewami, więc w błyskawicznym tempie gasimy papierosy, co się przyczyniają zapewne do powiększenia dziur ozonowych, dziur w płucach i mózgach. Jeszcze się nam wszystkim kopci z otworów gębowych, mamy kapcie w mordach, przekrwione oczy od palenia w trybie eksternistycznie-niewidocznym, lecz udajemy grzeczne śląskie dzieci, Kinder jugend aus Oberschlesien, odżegnująco mówimy: „nie, nie, Ciociu Biedrono, my tu przyszliśmy podziwiać piękno natury, gdyż jej na Śląsku brakuje, bo tam mamy tylko jedno drzewo typu płacząca wierzba, co jest takim beznadziei symbolem. W szklanej gablocie rośnie zasilane całą śląską dobę tymi zasilaczami, zraszane wodą od tygodni gotowaną w specjalnych czajnikach dostosowanych do roślinności typu wymierające gatunki. My tu tylko stoimy, bo tu jest dużo cienia w ten dzień, co słońce nam na złoty kolor praży czaszki, kręgosłupy. Co z nas wypala życie, całą energię w czasie snu skrzętnie zbieraną”.

Ona mówi, że luz, blues, orzeszki, nie powie nic, gdyż ona sobie młodzież bardzo ukochała, ta Ciotka Biedrona, co ma jedno oko właśnie na Maroko, a drugie na Kaukaz, jakiś zez straszliwy, wada wzroku minus sto dwanaście, że szkła kontaktowe, okulary typu musztardówki. Że ona, choć te nasze występki skrzętnie odnotowała, to z młodzieżą czuje jakąś więź, co się jej nie da opisać słowami, jakby metafizyczną, że sama nie wie czasem czy ma już lat czterdzieści czy jeszcze czternaście, gdyż jej się to wszystko dziś na skutek ogólnego chaosu świata myli, przewala przez głowę jak wielki wałek do ciasta. Taka metafora tej Ciotki Biedrony, co chyba jest jakąś poetką nowego stulecia, Szymborską Wisławą z morskiej piany zrodzoną.


Proponuje nam skrytkę we własnym domu, gdzie nikt nas nie zobaczy takich jarających fajki, pijących tanie kolonijne browary, że nas zaprasza na swą hacjendę. Gość w dom – Bóg w dom. Ona zaprasza, wpadnijcie kiedyś, wpadnijcie teraz.


No więc idziemy, wcale nieprzymuszeni, tacy zaczarowani fletem Ciotki Biedrony z Hamelin wprost do jej chatki na kurzej stópce. Patrzymy jak z kopa otwiera magiczną furtkę odmalowaną niedawno niebieską, wzrok psującą farbą, co ja oceniam jako zupełnie zbędne, bez sensu jakby, bo za moment rdza i tak całkiem pochłonie to przedwojenne cholerstwo.


Ciotka Biedrona już jest w ogródku, już wita się z gąską, ręce rozkłada, teatr nam tu jakiś za darmo odpierdala, że ona tu wszystko sama, gruszki na wierzbie i śliwki na sośnie, jej tu nikt nigdy nie pomaga, ona tu taka sobie na zawsze sama w tym zapadniętym jak płuca umarłych domu.


Wewnątrz odbywają się konkursy wśród pasków tapet, kasetonów i starych kafelków, na to, który z zawodników szybciej dotknie ziemi. Serpentyny lepów na muchy jęczą o ostateczne odłączenie od aparatury. Siadamy w salonie, gdzie ze stołu o lakierowanym blacie machają do nas jakieś z pizdy chyba włosy, obgryzione paznokcie, jakaś szczotka do rozczesywania kołtunów zapewne wokół odbytnicy, gdyż widzę na niej jakieś ciemnobrązowe zgrubienia, jakby czokobonksy.


Zdążylibyśmy się jeszcze teleportować do lepszej miejscowy, lecz już słychać jak wraca gospodyni z wielką popielnicą i jakimiś szklankami wypełnionymi mętną purpurową cieczą.


– Kompot jest to – oznajmia z uśmiechem kładąc tacę i popielniczkę na środku stołu. Moje myśli krążą już tylko wokół tego, ile włosów z jej cipy wpadło do tych szklanek, ile w tym czasie obgryzła i wypluła do tej brei paznokci, z dużej odległości staram się ocenić zabrudzenie brzegów wszystkich tych naczyń, zagrożenie epidemią obozowej sraczki, durem brzusznym.


Wtem ona zaczyna: takie żeście so fajnie dziecka, takie fajne, jak nasze polskie, co ja wcale ni twierdzę, że ni jesteście polskie. Tylko, że tam u was, to się tak tej krewi namieszało, że to już dzisiej ni wiadomo, to już jest zagadko pozostaje, czy w was więcej tego Nimca czy Polaka, ale to już ni mie roztrząsać, bo czemu dziecka winne. No czemu winne… 

Oj, miała ja gromadkę, miała ja ich sporo, lecz wszystkie odeszli. Jedne z własnej woli, inne też z własnej, trochu nawet i przymuszonej.

Pytamy więc, co się z nimi stało, na co ona, że nie powinna opowiadać, bo wszystkie sprawy są w prokuraturze, a ściany mają tutaj uszy, co specjalistycznymi aparaturami rejestrują każdy szelest. Ona nie powinna opowiadać, bo tam się toczą postępowania z gatunku kryminalnych, co razem do kupy wzięte są jako ogólnie przyjęte ludobójstwo. Ale to ni było tak! To ni było tak!

I ona opowiada, że to się wszystko tak naprawdę zaczęło od Baranieckiej Violetty, co zamieszkuje kilka domów dalej, ta co jej pies wykrył raka w przedwczesnym stadium, bo tak długo obgryzał jej piętę, tak go ciągnęło, że się Viola wystraszyła i poszła do lekarza, wcześniej naoglądawszy się programu na zagranicznym amerykańskim kanale, co to kot wykrył nowotwór w miejscach intymnych swojej właścicielki, i był z nim wywiad z tym kotem, sesja zdjęciowa na tle lamperii onkologii. No i ta Viola uderzała do jej Józka, świętej pamięci męża. Więc ona razu pewnego ją tu na gospodarstwo pod pretekstem spotkania towarzyskiego zaprosiła, a wcześniej kupiła u Kępy w sklepiku pół litra czystej i draże o smaku kakaowym „Bambo,” co ona sobie w przeddzień wymyśliła, że te właśnie draże wsypie sobie na noc do majtek i dopiero rano wyciągnie, a na skutek czego następnego dnia napotkała nie lada problem, gdyż jej kilka drażetek wpadło do pochwy i odbytu, co było dosyć kłopotliwe, jednak i z tym się uporała.

Gdy Violetta przyszła w gościnę, ze stołu uśmiechały się już do niej jeszcze bardziej niż wczoraj kakaowe kulki, co ona wiedziała, że Violetta za nimi wprost jakby przepadała, że powtarzała często, że za paczkę „Bambo” to ona by wszystko bez zastanowienia, już, natychmiast, tu i teraz.
Więc w te pędy dorwała się do salaterki i zjadła je co do ostatniej sztuki, wręcz je do tego ryja nienażartego wiecznie, drapieżnego – twierdzi Ciotka Biedrona – wprost pochłonęła.

W tym momencie wszyscy odstawiają szklanki z kompotem i rozglądają się uważnie wokół. Niczego nie pić, nie jeść. Kurwa, nie dotykać, gdyż istnieje zagrożenie epidemią hifa i rzeżączki, jakby ryzyko wykluczenia z krainy żywych na koszt świata umarłych. Terytorium diabła. Po powrocie umyć ręce. Przyszłość, przeszłość, teraźniejszość. Umyć całą resztę.

Ciotka Biedrona zdradza wielki finał, jak to Violetta jeszcze z gęby włosa jakiegoś wyciągnęła i mówi: o jejku, jejku, cóż to jest? Czyżby jakiś z głowy włos? A może twoja gęsta brew?

Na co już Ciotka Biedrona ze śmiechu nie wytrzymując, kielichem prawie śmiertelnie się dławiąc, wszystko jej o upgrade'ach smaku „Bambo” powiedziała, że jest to smaku polepszacz E-0D8YT oraz E-C1PA, i że to za jej w stosunku do Józka dupy upowszechnianie jest właśnie ta kara, że ma stąd w te pędy teraz wypierdalać, bo ona już karabin maszynowy z kredensu wyjmuje, jak w nią nie pierdolnie, jak nie wyceluje, to tylko z niej blond tupecik zostanie, dla psów osteoporoza jej do pochrupania.

– No i tak się zaczęło – podsumowuje Ciotka Biedrona. – Baraniecka cała w te upokorzenie przyłodziana, z goryczo w pysku porażki, poczęła biegać po całkiej wsi i rozpowiadać jakieś o mnie baśnie tysiąca i jednej nocy, że ja taka, że ja owaka. U Kępy nagadała we sklepu, że podjadam na wagę cukierki z pudełek, te galaretki w cukierze, jak se tak stoję w kolejce. Jak tam nigdy ni ma kolejki, bo to jest blaszak meter na meter, to gdzie tam kolejka, ło, taki wał, a nie kolejka. Ale fama poszła, na całko wieś poszła i idę pewnego dnia ja po flaszkę, po jakieś tam produkty typu spożywcze, te sery, co reklamujo, a tam na dźwiach moje zdjęcie, moja, za przeproszeniem facjata, jak u jakiejś więźniary, oczy zamazane, jak z poprawczaku jakaś, z domu starców. Tej pani ni obsługujemy, tak napisane było. Tak właśnie było napisane: ni obsługujemy. A to zdjęcie to dobrze mje było znane, bo to z Violettą kiedyś se robiłyśmy na grylu u nij tam we ogrudzie, jej twarz z tego zdjęcia do białości zeskrobana, do nieistnieniości, tylko te włusy blond zostali. No takie świństwo mi odmalowała, takie kurestwo mi ta Violetta wykręciła. I za co? Za „Bambo”?


I już gęba jej się nie zamknie. Ja to przeczuwałem, jakby wiedziałem, że jest to jakiś podstęp okrutny, że jest to historia jakaś na krój szyta Jasia i Małgosi, że niby chodźcie, chodźcie, a potem jeb nas do klatki, prosem karmienie przez rurkę w grdyce i do pieca na trzy zdrowaśki.


Lecz ona ani myśli przymknąć tę japę straszliwą, nadmorską, ponurymi i wciąż żywymi wspomnieniami zasilaną. Mówi, że ona na to wszystko znalazła sposób.

– Bo tyn od Józka, co tam mieszka syn, we sąsiedniej wsi, to łon przyszedł z odsieczo. Że łon ma doświadczenie w rozbojach, tych wszystkich haraczach, to łon coś tej Violi tam takiego delikatnie odpierdoli ku jej natychmiastuwemu opamiętaniu, by łona przejrzała na tak zwane oczy ta Viola, co się zagalopowała w swych morderczych zapędach. Bo tyn łod Józka, to łon nie lubiał kurestwa, krętactwa, łon to właśnie zawsze z tym walczył bohatyrsko, za co we więzieniu pół życia spędził, swojo młodość zostawił, jakby wręcz zmarnował. I on jej wziął i lusterka tego opla, co go Violetta miała w swym posiadaniu, to jej całkie połamał, tak że te lusterka wisieli, tak te lusterka wisieli – i tu się wygina Ciotka Biedrona jak zwisające samochodowe lusterko, prawie już się kładzie na tym zapomnianym przez odkurzacz dywanie próbując nam zobrazować jak najdokładniej swoją historię rodem z kryminałów za złoty pięćdziesiąt od kilograma tej makulatury zbrodnią i karą zapisaną.

No to my już wiemy z kim mamy do czynienia, z jakim plebsem, wręcz pospólstwem. Śmierdzi mi mafią, kryminałem, z bronią w ręku napadem, z "Ojca chrzestnego" porachunkami, za które z urzędu grozi kara pozbawienia życia, jakby wolności.


Ciotka Biedrona dalej snuje swoje opowieści z pogranicza fantazji, snu na jawie, że Biernik Stasiek dwa domy dalej jest wprost proporcjonalnie rudy do odziedziczonej po matce brzydoty, cały jakiś taki lewy, na złość Bogu piegowaty. Że Koszelna to ma wąsa jakby zasnęła po pijaku twarzą na dywanie.


Ktoś z nas pyta o jej dzieci. Czy są, czy w zasadzie w ogóle istnieją, o czym mogłyby świadczyć te fotografie wiszące na ścianach w większości przepasane czarnymi wstęgami.

I tu ze strony Ciotki Biedrony następuje zwrot akcji w czasie i przestrzeni. Nad jej głową gromadzą się burzowe chmury, staje się Matką Boską Płaczącą z Warfhuizen, skulonym w kącie cieniem samej siebie.

Mówi, że pierwszym jej dzieckiem była Jagódka. Albo Borówka, czy jakoś tak owocowo, ale jednak chyba Jagódka, bo to się wszystko zaczęło właśnie jakby wręcz na jagodach, że Józek tego dnia był taki jakiś cały zupełnie na wyrost, że tu ten i tego. Wyjątkowo jurny. Tu ją złapał, tam se klepnął. I w końcu jak już na nią wskoczył, to jej się wszystkie jagody po runie leśnym rozsypały, przed oczami przeleciało całe życie z tym pozagrobowym włącznie. Taki niego był psotnik, wręcz szatan, co parzył się jak wściekły pies.

Halo, my tu jesteśmy, kurwa, jeszcze dziećmi! Dopiero niedawno zaczęliśmy częściowo odrastać od ziemi! Pijemy mleko na mocne kości, wstrzykujemy tran prosto w serca na zatory, dla dobrej krzepliwości. My tu się bez sensu ganiamy, skaczemy po drzewach, w wyniku dziecięcego, mózgowego niedojebania rzucamy w siebie kamieniami. W roku szkolnym prowadzimy różnego typu zeszyty z tej, dajmy na to matmy, dajmy na to bioli, gdzie na tyłach rysujemy sobie jakieś tam kutasy, różne tego typu rzeczy. Wiemy co prawda jak smakuje piwo, jak w gardło drapią te najtańsze papierosy, ale prosimy o inny słownik, właściwy dla nas zestaw kart ciotki historii.


Kilka dni po chrzcinach odbył się pogrzeb małej Jagody, co nocą niefortunnie wypadła z łóżeczka, by nakarmić sobą koty. Ja trzy dnie całkie i trzy noce równe przepłakała za Borówkom, jak ja płakała, nic nie jadła, nie piła, ino leżała i płakała. A jak mje już plecy boleli od tego leżenia, to ja siadała i dalej płakała, aż zobaczyła przypadkiem kątem oka odcinek tokszułu jednego, co tam taka baba mądra łazi i gada, łazi i gada, ładne zawsze włusy ma, tak się świeco, o jak się świeco, ale wiyncej łona się nałazi niż nagada tam w tym tokszułu, ale co tam się działo, co tam się działo. O zboczyńcach było tych, co to takie homo nie wiadomo, że ło, ni to chłop, ni to baba, ani ni wiadomo z czym to zjeść, czy to w ogóle jadalne takie, a fe, tfu. Józek mje woła, mówi: „chodź, zobacz jakie dziady, pacz jakie dziady”, a ja przychudze i mówię „ło jakie dziady!” Aż mje się wszystko tak w śrudku podniosło, że żem rzekła ino do Józka, że się obalam, żem się porzygała na lamperię, matę z bambusu i hej, już mje nie było. A potem tak se leżała i myślała, że to może dobrze, że Malinkę zjedli te koty, bo jak miałaby mi się tak zboczyć… 

A bo to wiadomo, co to dzisiaj z tymi dzieckami, co te żydki, masony, wszczykujom do tego jedzenia ku dzieckom w głowie poprzewracania się, dziadów z nich porobienia?

Patrzy na nas przez chwilę ta Ciotka Biedrona, jakby próbowała wyłapać wśród nas jakieś homo nie wiadomo, jakiegoś dziada wyhaczyć, powalić na ziemię, unieszkodliwić, zaszczepić przeciwko życiu doczesnemu i wiecznemu, wetrzeć mu w gałki oczne brud gromadzony miesiącami we włóknach dywanu.


Jako jedyna poruszona swoim własnym dramatem kontynuuje teatralnie rozedrganym głosem swe historie, co je napisało samo życie, co je napisała pożółkłym pazurem sama nawet śmierć, gdyż u Ciotki Biedrony pachnie cmentarzem, grobowa cisza objęła wieczne panowanie. Umieranie jest tutaj na pierwszym miejscu listy Muzycznej Jedynki.

Że Agatka zginęła tragicznie w piaskownicy przysypana przez dzieci, co ją zawsze wyzywały od sześciopalczastych, gdyż prawdą jest, że u lewej dłoni miała bonusowy palec, co go dostała w prezencie od Boga w przeciwieństwie do Włodka, któremu Bozia odjęła nogę z małą pomocą kombajnu.

Krysia – utonięcie, Karol – wścieklizna, Paweł – wegetacja.

Wegetacja?

Nu, łon skakał do wody, co lato to skakał, aż wyskakał. Pół życia w szpitalu, mówio mje doktory, że łon już jest warzywo, że to podlewać nie warto, bo to ni fasola, pędów już ni puści. Ponuć przypadkiem go odłączyli, te maszyny, że salowa jak łóżko mu oporządzała, to zahaczyła, no ni mje osundzać, może to dobrze się stało, że go Bozia wzięła do siebie, łon by już i tak ni poskakał, łon by już w ogóle nic. Jak ja płakała, łojojoj, ale ja płakała. Te tokszuły oglądała i płakała…

Nagle jak coś nie trzaśnie, lecą szyby w oknach, myślę – kurwa, porachunki mafii! Pruszków atakuje, Wołomin napierdala w nas cegłami, granatami, starymi babami! Chowamy się za meblami, dziewczyny drą japy jak na koncercie Just5, aż im krew z gardeł tryska.

Strzelają do nas! Strzelają! Ciociu Biedrono! Ciociu Biedrono!

A ta jak się nie wkurwi, jak jej piana z pyska nie pójdzie. Wygląda jak ten jej wściekły święty od parzenia się pies Józek spuszczony z łańcucha celem zajebania drażniącego go przy każdej sposobności intruza.

Ty jebana parówo! Ja cię zgłoszę na milicję, na kulegium cię zgłoszę, na kuratorium! Do poprawczaka, do domu dziecka, kurwa, i do Owsiaka, żeby ci się na te rurki dołożył do oddychania, jak już cię załatwię, ty dziadu wstrętny, ty żydomasonu!

I wybiega taka cała owinięta w te szmaty, jakby halki, chodzący skansen folklorystyczny, cepelia na wkurwie, amfetaminie. Z jakimiś kijami, jakby karabinami. Traci po drodze dwa swe ostatnie z grzywki włosy, co o nich śniła, że kiedyś zaplecie z nich mięsiste warkocze. Myśli: chuj, nie zapletę, ale dziwkę załatwię! Szarpie tam kogoś w sto dwadzieścia sześć pe fiacie,łamie na nim te kije, ładuje kamień do procy, próbuje wystrzelić, ale kierowca leje już na nią sikiem jednostajnie prostym, jakby prostoliniowym prując przed siebie, znajdując się w bezpiecznej odległości.


Wraca taka okradziona ze wszystkich sił witalnych, rozwala cielsko na kanapie, dyszy, charczy, stan jakby przedzawałowy. Patrzy pod nogi, pochyla się i zaczyna zbierać coś z dywanu.


Lecz nas już tam nie ma, sprintem opuszczamy aurę patologii. Na podłodze leżą setki kakaowych kulek z pozdrowieniami zapewne od Violi.

2019/01/09

świadomość konsumencka


Zauważyłem, że świadomość konsumencka (a raczej jej terror) w naszym kraju zatacza coraz szersze kręgi. Widzę to szczególnie po sobie.

Kiedyś wpadałem do marketu - dajmy na to - po jogurt, podchodziłem do półki, wybierałem ten, który lubię i tyle mnie widzieli. A dziś? Dziś stoję przy takiej półce pół godziny i studiuję, kurwa, te etykiety jak prokurator akta nowej sprawy. A to z mlekiem w proszku - to fee, a to, kurwa, jakieś zagęstniki, ten coś podejrzanie tani. Przecież dzisiaj nie wypada kupić przypałowego jogurtu. Co by Bosacka powiedziała?


Swoją drogą, jeszcze jakiś czas temu, mieszkając w Warszawie śmiałem się z tych hipster-panienek, jak wypytywały w Mokpolu te ekspedientki, co wciąż malowały sobie oczy na niebiesko, bo na przerwie czytały tę samą "Tinę" od 1995 roku: "przepraszam, czy to zawiera orzechy?", "a czy to jest produkt bezglutenowy?", "a czy dostanę mleko migdałowe?". Myślałem sobie: "a co to jest, laboratorium, do chuja? Kącik chemika? Najwyższa Izba Kontroli Spożywczej? Bierz, płać i wypierdalaj. I tak nad ranem zagryzasz przepicie syfem z maka czy innego burger kinga." A dziś? Dziś robię podobnie jak ta hipsteriada. Bo się naczytałem o glutenie, laktozie i uczuleniu na orzechy.


No więc stoję, przerzucam kubek za kubkiem, jogurtowy specjalista, aż pracownicy myślą, że sanepid przyjechał i wszyscy przychodzą się po kolei przywitać i częstują mnie makowcem i kawą Jacobs skitraną w magazynie specjalnie na takie okazje. Jestem jak student medycyny podczas egzaminu na piątym, kurwa, roku. W myślach wertuję te wszystkie związki, odtwarzam definicje.


Od parówek to w ogóle spierdalam z krzykiem, bo tyle o tych parówkach słyszałem, że samo patrzenie w ich stronę przyprawia mnie o palpitacje serca.


Idę dalej i słyszę jak mnie po imieniu woła nutella. Lubisz nutellkę. Ooo tak. Tosty z nutellą, naleśniki z nutellą, wafle z nutellą, nutella z nutellą. Ale dziś już nie możesz. Bo cukier i olej palmowy. Raczkujący nowotwór. Bo ci wyrośnie spod pachy piąta kończyna. Bo zapchane arterie. Więc szybko mijam tę półkę jak zjebanego znajomego ze studiów.
Ale czekoladę to bym opierdolił. Oczywiście tylko ciemną i koniecznie fair trade. Raz odważyłem się wrzucić do koszyka jakąś milkę. A milka to jest podobno kurestwo w najczystszej postaci, jądro zła i niegodziwości, bo koncern, z którego pochodzi ma sporo na sumieniu. Podchodzę do kasy, wykładam zakupy na taśmę, dorzucam gumy do żucia. Stara kobieta stojąca za mną w kolejce przygląda się badawczo wszystkim produktom, aż czuję się niezręcznie. Nagle zwraca się do kasjerki zupełnie mnie ignorując.


- No pani Halinko, no proszę zobaczyć, milkę wziął, cham pierdolony.Ja ciężki szok. Odebrało mi mowę. A kasjerka:- No widzi pani, pani Stasiu, a wczoraj Bosacka mówiła, jak krowie na rowie, że tylko z fair trade'u czekolady brać.
I do mnie:- Won po taką, bo ci tym skanerem, kurwa, po oczach przejadę!Biegłem jak po nowe życie.


Obecnie boję się kupować złe produkty. Ba, boję się nawet na nie patrzeć. Mąka? Tylko kasztanowa. Mam jej już jakieś dwadzieścia kilo, bo nie wiem, co się z nią robi. Bo jak podchodzę do normalnej mąki to wyskakuje jakaś pracownica i półszeptem do mnie: "kasztanowa, kurwa" i palcami dyskretnie symuluje poderżnięcie gardła. Podobno wypieka się z tej mąki kasztany, które potem specjalne służby wieszają na drzewach, by dzieci miały w tej jebanej Polsce co robić jesienią. Chleb? Wyłącznie najdroższy. Stówa za kilogram. Stwierdziłem, że i tak pora wyeliminować z diety pieczywo, więc dwie kromki na tydzień wystarczą. Do tego jajeczko zerówka i jest prawdziwa uczta królów. Resztę zapotrzebowania na kalorie uzupełniam roztopionym smalcem, ale takim z jarmużem. Koniecznie z bio uprawy. Jak dostaniesz wpierdol od ochrony na zapleczu za zakup w dziale warzywnym bez tego oznaczenia, to potem nawet fajki chcesz kupować w wersji bio. I tak w ogóle, odnośnie fajek, to nawet w domu jaram po kryjomu w kiblu przy zgaszonym świetle. Bo co by Bosacka powiedziała?

Sprzątaczka


kochani, z okazji świąt (choć w tym momencie jest już trochę po świętach) zdradzę Wam przepis na mój ulubiony wigilijny drin. polecam go szczególnie tym, którzy spędzają święta samotnie, albo wręcz przeciwnie - w domu pełnym gości - i chcieliby się już świątecznie odciąć od ich pierdolenia.

drink nosi wdzięczną nazwę "Sprzątaczka", a do jego przygotowania potrzebujemy jedynie wódki i oranżady.

świetnie sprawdza się tutaj ta najtańsza, skurwiała oranżada o smaku tablicy Mendelejewa, aromatyzowana rozpaczą i wyrzutami sumienia z Ałczana, ta po 67 groszy za pięciolitrowy baniak, co ją zawsze kupujesz po kryjomu i nosisz do pracy w butelce po grejfrutowej fancie.

proporcje: 1/10 oranżady i 9/10 wódki.

można przyozdobić plasterkiem ananasa albo pomarańczy, ale umówmy się. jak jesteś sam, to na chuj Ci to potrzebne? i tak nie masz się przed kim pokazać. szkoda owocu. a jak masz rodzinę, to lepiej zostaw dzieciom. Tobie i tak za chwilę będzie wszystko jedno.

nazwa drinka - "Sprzątaczka" - jest odrobinę myląca, więc uprzedzam - na pewno nie umyje naczyń po wigilijnej kolacji czy też nie wstawi prania. ale za to w chuj dobrze pozamiata.


2018/11/01

postacie z seriali mają przejebane



tak sobie siedzę przed TV, leci "Na Wspólnej". i tak oglądam i myślę sobie, że w tych serialach to mają przejebane życie. serio. 

jednego dnia poznajesz kogoś, dwa dni się spotykacie i nagle ten ktoś wpierdala się pod koła samochodu. trzeciego dnia idziesz na pogrzeb pogrążony w żałobie, ale oczywiście to nie koniec dramatów. czwartego dnia okazuje się, że twoja firma kosmetyczna plajtuje, a piątego wpierdala ci się na chatę komornik i zabiera ci wszystko. oczywiście wraz z nim wkracza opieka społeczna i odbiera wszystkie twoje dzieci. ciebie chcą wsadzić do więzienia, bo sąsiadka powiedziała, że zbyt często otwierasz lodówkę o 3 w nocy, generujesz hałas i nie znasz, kurwa, zasad ogólnego współzycia, a twój pies sika do piaskownicy, co czyni cię niebezpiecznym przestępcą. na szczęście udaje ci się zbiec, więc trzy kolejne dni spędzasz w slumsach z bezdomami, dzięki czemu przeżywasz olśnienie, obiecujesz sobie, że już zawsze będziesz dobrym człowiekiem i postanawiasz napisać o tym książkę. koniecznie coachingową. dziewiątego dnia, siedząc incognito w dziecięcym wigwamie w przebraniu w postaci wąsa naklejonego do góry nogami zabierasz się do pisania tej swojej książki, ale nagle tracisz wzrok. no tak, kurwa, po prostu. jak to w serialach. bierzesz i tracisz. w szoku dzwonisz po pogotowie, trafiasz do szpitala, skąd oczywiście zawija cię policja, bo przecież jesteś poszukiwany listem gończym za trzaskanie drzwiami lodówki. dziesiąty dzień spędzasz w pace, lecz nagle dowiadujesz się, że jedenastego ktoś wpłacił kaucję. wychodzi na jaw, że twoja sympatia pochodziła z wpływowego rodu. zatem wpłacają kaucję, kupują ci maszynę do pisania braillem i pozwalają zamieszkać w ich pałacu. dwunastego dnia ktoś podkłada ogień, płonie cała rezydencja i wszyscy jej mieszkańcy giną, oczywiście poza tobą. znowu jesteś na fali, ale trzynastego dnia, podczas rutynowych badań, wykrywają ci raka, w międzyczasie w kraju wybucha wojna i epidemia dżumy. czternastego dostajesz list w butelce od swoich dzieci uwięzionych w domu dziecka, ale piętnastego stwierdzasz, że pierdolić to, za dużo zachodu, zawsze możesz zrobić kolejne. oczywiście sporo płaczesz i teatralnie rzucasz się na łóżko. wojna trwa jeszcze dwa dni, dżuma też. żywisz się ziemią z ogródka, bo w tym wielkim domu nie potrafisz znaleźć lodówki. osiemnastego dnia do drzwi puka listonosz. potem puka kolejne trzy dni, aż w końu puka ciebie, w związku z czym dwudziestego drugiego dnia jesteście już po ślubie, a ty nosisz pod sercem bliżniaki. podróż poślubną, która miała odbyć się dnia dwudziestego trzeciego przerywa twoje omdlenie. okazuje się, że upierdolił cię kleszcz, pewnie od tego wpierdalania ziemi. borelioza jednak działa cuda i okazuje się, że przywraca ci wzrok. opatrzność nad tobą czuwa. w trakcie badań okazuje się również, że lekarz, który cię zdiagnozował, pomylił się z tym rakiem. wcale nie masz raka. masz jedynie dałna.

od teraz w twoją rolę wciela się Maciek z Klanu. nazywasz się teraz Janek. już nie jesteś w ciąży, bo jak Janek miałby, kurwa, zajść w ciążę. czujesz się totalnie rozczarowany i odizolowany od reszty społeczeństwa. dwudziestego czwartego dnia przyłączasz się do organizacji pozarządowej walczącej o losy niepełnosprawnych. chcesz mieć wszędzie podjazdy chociaż nie jeździsz na wózku. ale chuj, kurwa. podjazdy mają być. poznajesz tam Krysię z zajęczą wargą. dwudziesty piąty dzień to rozpoczęcie twojej działalności gospodarczej, bierzesz nową kobiętę na wspólniczkę. zakładacie firmę Janek Lemon i sprzedajecie własnej roboty lemoniadę na przystanku trawmajowym. dwudziestego szóstego dnia w pobliżu waszego stanowiska pracy wybucha granat i rozpierdala wam wszystkie cytryny i Krysię, po której zostaje tylko zajęcza warga. nie stać cię na kupno nowych cytryn, bo nie ma popytu na lemoniadę od dałna, więc zamykasz interes i wędrujesz pod most. kamera robi smutne ujęcia jak wpierdalasz rolmopsy ze śmietnika i srasz za krzakiem. dwudziesty siódmy dzień to znak od boga. odnajdują cię twoje pozostawione w domu dziecka dzieci. Lena jest święcącą triumfy prawniczką, a Mariusz słynnym lekarzem. ściskacie się i płaczecie a dwudziestego ósmego dnia już mieszkasz w karmniku na drzewie nieopodal domu Leny. dwudziestego ósmego ktoś ścina drzewo, które spada na dom Leny i zabija ją na miejscu, więc dwudziestego dziewiątego dnia Mariusz zabiera cię do siebie. pojutrze leżysz już na łożu śmierci, cały taki siwy i obwisły. Wnuki płaczą, Mariusz trzyma cię za rękę mówiąc: tato, nie odchodź. a ty: no to dobra. i nie odchodzisz.