2011/04/16

armageddno


deszcz w kolejnym starciu z chropowatością chodnika. ulice płyną i płoną.
grupowy onanizm termometrów, kto pierwszy zleje się gorącą rtęcią. burza
pamięta jak studzić miasto, które jest piekłem, tyle że z makiem i stacjami metra.
dżdżownice-kamikadze wychodzą ginąć męczeńską śmiercią. latem pod laczem.
na skrzyżowaniach światła jak elektroencefalografy. czytają nam mózgi,
kręcą zwoje w loki. omnipotencja jest tylko przypinką na piersi.

poznałem cię w intergettcie jako największe cyce interii
o twarzy lalki natalki. miałaś za nic majtki. wklejałaś mi zdjęcia
swojej waginy i piersi w zwisie na tle rubina i fikusów beniaminków,
mokra na widok moich serc w ASCII arcie słanymi zamiennie z kutasami.
to taka miłość jak stad donikąd. jak gwałtpiguly przy dyskoblastach.

jest tu zaklęty pewien wykurwistycyzm. nocami sale skwierczą modlitwą,
na grylla polecają się produkty z biedronki. są densy, są baunsy i arse amandi.
i noce czarne jak oci ciorne, w których nie ma już gdzie wybiegać myślami.
jest jedynie gdzie źle skończyć i połamać nogi. jest nigdzie, a czerń dupy,
w której się znaleźliśmy ma żałobny odcień diamandy, nutę jej heaven have mercy.

mamy umięśnione usta, języki jak pompy, dwuletnią gwarancję na życie wietrzne.
jest armagetto i armaggedno. brak wielkich nazwisk do mantrowania.



[lipiec 2009]

kaminałty


I
spielberg nie maczał palców w moim życiorysie. ominął mnie
extra-terrestrial schindlera, podróże w czasie. zysk w tym stuleciu
przeplatany jest stratą. jak gdyby zerowy bilans był porządkiem świata.
wizja kryzysu i sci-fi kazirodztwo - jesteś wciąż gdzieś pomiędzy,
lecz wyjdziesz z mody nim sporządzę inwentarz kolejnej dekady.

II
sprawdzam się w ckliwych monumentalach. poznałeś najlepiej skrzypienie
mojej huśtawki nastrojów. mentalna implozja? raczej artystyczny okres
z menstruacją włącznie. niewiele z poety. tylko słabe nerwy.

III
to się nie sprzeda. ubiegł nas ledger z gyllenhaalem. nawet jako sequel.
to się nadaje już tylko na beczkę z opowieści edelmana. mówisz -
prehistoria. nie, bo widziałem. wciąż jeszcze na nie wpychają.



[kwiecień 2009]

2011/04/11

historie wojenne


Ciągle żyję w separacji ze szczęściem.
Następują wszystkie te tragiczne zdarzenia, które widziała w snach po feralnym upadku ze schodów, kiedy wyszło na jaw, że nosi perukę, a jej szef nie lubił się z ZUSem, w związku z czym musiała zapłacić za każdy dzień hospitalizacji. Och, gdyby wszyscy tak błyskawicznie zdrowieli.

Po wypadku stała się bardzo szczególną osobą, a jej status społeczny w okolicy natychmiast poszybował w górę. W końcu przestała być postrzegana jako styrana życiem żona pijaka i awanturnika oraz matka wyuzdanego homoseksualisty nie wahającego się użyć publicznie rajstop, czy kapelusza w stylu Lizy Minelli. Stała się wyrocznią całej ulicy Leśnej, nową Madonną, spikerem Boga, i tylko złośliwi upierali się, że może być najwyżej starą, pieprzniętą babą, której świat się poprzekręcał po upadku na głowę. I, że lepiej by tego swojego Achima pogoniła do jakiejś roboty, bo tych starszych dzieci nie szkoda, bo to i tak odszczepieńcy, ale tym młodszym, to się już się nawet kończyny od głodu skręcają.

Nieważne co mówią. Ważne, że my znamy prawdę.
Jedzenie może nie zawsze było, w przeciwieństwie do piwa i papierosów, ale kiedy już się zdarzało, to się siadało i całą rodziną jadło. Do dziś pamiętam niektóre zabawne sytuacje i aż łezka się w oku zakręci, jak na przykład wtedy, gdy ojciec przychodził tak pijany, że myślałem, że to ostatnie minuty jego życia, rzygał do gara z zupą warzoną z podgniłej brukselki i innych śmieci, z myślą o kilku kolejnych dniach, a ona rzucała się na niego w furii z deską do krojenia uderzając kantem w plecy, jakby tłukła schab, i krzycząc oddawaj pieniądze, ty parszywy skurwysynie! Słyszałem wtedy jak mu chodzi kręgosłup i przyrzekałem sobie, że nigdy nie będę taki jak ojciec, bo to strasznie chujowo oberwać deską w taki sposób.

Mam nadzieję, że nasze sąsiadki już jej nie nachodzą.
Zwłaszcza ta Stasiakowa, która podkrada nam kartofle wynosząc je w kieszeniach fartucha, systematycznie po dwa, albo trzy, gdy mniejsze, o czym nigdy nie wspominałem, bo wiem jak bardzo pałała do niej sympatią.
Raz też z rękawa podstępnej staruchy wypadła i poturlała się figlarnie piękna, okrągła rzodkiewka, którą ta szybko pochwyciła i ściskała w dłoni do końca wizyty, aż z bulwy została plama.
Podejrzewam, że działa w spółce z Dudkową, która bezczelnie grubo smaruje kanapki Delmą, i nie wiadomo, czy nie przemyca. Możliwe, że ma jedynie zaburzone poczucie proporcji podobnie jak ciotka Kornela nakładająca na jedną kromkę chleba trzy plastry szynki, jeden sera i listek sałaty, co nazywała grzechem śmiertelnym i głównym powodem, dla którego powinna po śmierci trafić prosto do piekła. Albo jest po prostu, kurwa, wygłodzona.

Wiem, co pomyśli. Znowu się rozpisuje.
Już ją tam widzę jak wywraca oczami i wzdycha ciężko i świszcząco jak przy astmie, którą zresztą ma wraz z całym pakietem innych chorób, od nerwicy po hemoroidy. Ale wie doskonale, że czasem muszę wywietrzyć serce, że potrzebuję w czarnej godzinie zniknąć z kieliszkiem wina, szprycą albo garścią barbituranów, by poddać się zadumie, a potem budzić się we własnych wymiotach przeplecionych przez włókna ubrania i włosy, przepocony i rozdygotany, krzycząc albo "jestem szczęściarzem," albo "niech ktoś wezwie pogotowie."
To taki rodzaj oczyszczenia.

Już nie pracuję w fabryce zabawek. Odkąd na tyłach magazynu, w zamykanych na noc pomieszczeniach z kratami w maleńkich oknach spłonęła cała dzienna zmiana nielegalnych Chińczyków i innych Koreańców, zakładowi zaczęły przyglądać się różne stowarzyszenia i organizacje licytujące się na formy pomocy. Przez chwilę było dość głośno, przyjechała banda amerykańskich fotoreporterów z aparatami jak działa przeciwpancerne, ostrzelali naszą biedę, wyzysk i ogólne nieszczęście, po czym wrócili do domów z reklamówkami pełnymi najlepszych zabawek dla swoich dzieci otrzymanymi w prezencie od naszego dyrektora. Obiecywano poprawę. Ponoć mieliśmy nawet mieć przyznane jakieś prawa, że niby jesteśmy jednak warci więcej niż pół dolara za godzinę pracy, ale po wszystkim okazało się, że jedyną zmianą było dostarczenie srajtaśmy do wypełnionej gównem i moczem kabiny, którą ktoś miał czelność nazywać toaletą, całkiem zresztą zbędnej, bo i tak nie wolno nam było z niej w czasie pracy korzystać. Postawiono również dystrybutor z wodą na środku hali, ale pomijając fakt, że zapomniano o kubkach, żaden z pracowników nigdy się do niego nie zbliżył, bo to tak nie na miejscu, przerwać produkcję, żeby pójść się napić. Poza tym każdy z nas w skrytości ducha podejrzewał, że to dla podpuchy, że jak się podejdzie to zaczną do nas strzelać te kurwy strażnicy.

Zdarza mi się tu tęsknić. Zdarza mi się płakać tak rzęsiście i szczerze jak wtedy, gdy kompletnie pijana opowiadała mi historię, jak to przed laty, będąc ze mną w ciąży, skakała z łóżka na brzuch, aż jej strzykało w łokciach i kolanach, a gdy to nic nie dało, po uzbieraniu odpowiednich funduszy, wybrała się na skrobankę do ginekologa po protetyce na zarządzaniu i markietyngu, ale coś ją po drodze ugryzło, a że było ciemno, do dziś nie ma pewności, czy to był pies, kot, czy jakiś wściekły bezdomny. Chociaż ta ostatnia opcja raczej - jak twierdzi - odpada, bo wtedy każdy Polak miał dach nad głową, a jedynymi bezdomnymi w kraju byli ludzie z powieści Żeromskiego, choć nawet i oni nie do końca.
Znaleziono ją rankiem za wiatą przystanku, nieprzytomną i wpół nagą, co nie było nowością i natychmiast pod wieczór odwieziono do szpitala, gdzie spędziła 4 miesiące symulując śpiączkę, bo tylko w ten sposób mogła zaoszczędzić na wczasy na Helu. Gdy zadenuncjowała ją sąsiadka z łóżka obok, której najpierw zaczęły w cudowny sposób wyparowywać drożdżówki, a potem, gdy na własne oczy zobaczyła, że wyparowują do żołądka pacjentki w comie, stwierdziła tylko, że dobrze się stało, bo cipa tak jej zarosła, że mogłaby robić za falochrony w Pobierowie, a kiedy spoglądała pod pachy, nie wiedziała, czy ma jeszcze ręce, czy już skrzydła. A na Hel i tak nie jedzie, bo nikt nie uprzedził jej, że to tak daleko i w dodatku nad morzem.
Niecałe dwa tygodnie później do szpitala przyszła kartka, której adresatem była 'zdrajczyni' z łóżka obok. To była jedna z tych urodzinowych, nijakich kartek, które się wysyła z konieczności, w pośpiechu, wybierając pierwszą lepszą z pocztowej przeglądarki. Pod bukietem gerberów lśnił posrebrzany napis 100 lat..., wewnątrz nierówno, czarnym cienkopisem w chorobie i nieszczęściu.
Wiem, to dokładnie w jej stylu.

Nie tęsknię. Ani za nią, ani za ćwiartką niej, za żadną częścią. Zresztą wiem, że z wzajemnością. Piszę to za każdym razem, nie dlatego, żeby jej przypomnieć, albo sprawić, by cierpiała, lub zastanowiła się nad sobą. Po prostu nie mam do kogo pisać.
Zawsze była nieobecną duchem marzycielką. Marzyła, że obiad zrobi się sam, podobnie jak porządek w naszym obskurnym M3 i życiu w ogóle, a nas porwie tornado i roztrzaska o skały daleko, w nienazwanym miejscu, żeby nie musiała zawracać sobie głowy pochówkiem.
Wieczorem wybiorę się na pocztę. Kupię znaczek i kopertę. Trochę tam postoję, pokręcę się, poczekam obserwując ludzi. Tubylcy żyją szybko i intensywnie, wysyłają listy jeszcze zanim je napiszą. Z kolei tutejsze poczty mają automaty wydające numerki. Myślę, że ona nigdy by tego nie ogarnęła. To zbyt wielkomiejskie. Wciskasz symbol stanowiska w zależności od tego, co chcesz załatwić - kółeczko, gdy chcesz nadać paczkę, kwadracik, jeśli odbierasz przekaz pieniężny, natomiast w przypadku, gdy zaginęła twoja przesyłka, wchodzisz obwieszony ładunkami wybuchowymi i też coś wciskasz, tylko, że tego już się nie da tak łatwo zweryfikować. Otrzymujesz numerek i w tym momencie nieważne czy jesteś Polakiem, Meksykańcem czy Azjatą, lesbą czy nałogowym onanistą, czy pracujesz w banku, czy obsługujesz myjnię samochodową. Jesteś tym numerem wyplutym przez maszynę i masz prawo wysłać swój zasrany list w takim samym stopniu jak inni. Ani większym, ani mniejszym.
Najważniejsze, że nie trzeba tu znać języka. Wszystko odbywa się automatycznie. Uśmiechnięte panie czytają w myślach, kleją znaczki i podbijają stemple z taką gorliwością, jakby to od nich zależało ludzkie życie. Nie ziewają, nie krzyczą, nie straszą, że cię wyrzucą na koniec kolejki. Nie mają przerw co godzinę, nie obsługują cię z kanapką z salcesonem w ręce. A jeśli na wejściu krzykniesz Allah Akbar, masz cały urząd wraz z ochroną i kompletem petentów u stóp. To lepszy świat.

Chciałem jej wysłać trochę forsy, żeby miała na krajowe wycieczki do Ustronia i Krynicy Morskiej oraz te drogie kremy dostępne jedynie w aptekach, ale tu trwa wojna, trzecia i ostatnia wojna emigracyjna o pieniądze na czynsz za parszywy pokój z kiblem, zupy w proszku i nadgodziny, które w przeciwieństwie do pieniędzy mnożą się jak wszy. Nas, Polaków, łączy tu zawiść i fantastyka. Bo tu każdy odnosi ogromne sukcesy montując filmy, wydając książki, zarządzając działami potężnych korporacji. Każdy podpiera się kłamstwem i tylko wtedy jest frustratem nieudacznikiem, gdy śpi. Bo kiedy umysł śpi, budzi się piękna Polska spadających kasztanów w ospałych lasach, domy z uginającymi się od bigosu i kapuśniaku stołami, które omija opieka społeczna i komornicy. Budzą się żelki Haribo i pianki Jojo. I cała reszta niedorzecznych chujstw.



[pierwsza połowa kwietnia 2011]

2011/04/07

rezystancja


choć był to dla ciebie drugi dzień ciszy
nie przestałaś słyszeć jak skrzypią sprężyny.
wciąż czułaś jej zapach i żelazną rękę.


znaleźli cię na strychu, gdy po twojej matce
pozostały tylko ślady rubinowej szminki.
mogli pozwolić ci umrzeć, a bóg machnąłby ręką.
z braku wolnych etatów dla bękarcich dzieci

przydzielili ci celę z widokiem na srom świata,
gdzie z nakazem milczenia studiowałaś pilnie,
jak mieć serce z cegły i marskość w źrenicach.
przeorałaś wzdłuż rynsztok całym swoim ciałem.

dziś odtwarzasz życie w najdroższej dzielnicy,
a bóg jest spłukany. wstaje od stołu. wywraca
krzesło. zabiera płaszcz i sfatygowany kapelusz.
wychodzi zbyt głośno jak na przegranego.


to jest triumf, sereno. jedz małymi kęsami.



[luty 2009] 

johnny


tak to już jest z johnnym.

johnny otwiera oczy. poprawia włosy
czując jak grudki ziemi wypadają
z nosa. johnny nieproszony. rośnie

szybko wiążąc się z innymi,
choć dostrzega ich nietrwałość
oraz giętkie kręgosłupy. dojrzewa
ukryty pod milowym kamieniem

w kokonie opłucnej i dwunastu
par żeber. nieświadomy posunięć
i drgań ziemi na skutek jego
nieostrożnych kroków.

spada i spala.

tak to już jest z johnnym. 



[styczeń 2009]

asfiksjofilia

         
          Wywracasz oczami, jakbyś muśnięciem rzęsy chciał nadać mi odcień niewidzialności.
W takich chwilach mam ochotę złapać najcięższą, pomijając moją głowę, rzecz w pobliżu i walnąć cię w czoło, żebyś poczuł, co to dla mnie znaczy nie wywracać oczami. A potem pilotem. Rewind, play, rewind, play. W kółko. Aż się nauczysz.
          Tylko dlatego, że jeszcze w ciebie wierzę, artysto bez dorobku, pomimo, że ta wiara staje się przezroczysta jak twoje obrazy. Z czasem ulega przemianom i dziś przypomina raczej paczkę m&m'sów, które zjadam oszczędnie, jeden po drugim. Trochę jak bezdomny, ze świadomością, że to się dzieje po raz ostatni w życiu. Tak w ciebie wierzę. Zapisz, bo zapomnisz. Oszczędnie.
          Oszczędność jest ci zresztą doskonale znana i w zasadzie mógłbyś mieć tak na imię, a wtedy wołałbym na ciebie po prostu O, w skrócie, jak O, kurwa, czy O, ja pierdolę, ale wystarczyło ci zastąpienie nią pierwszego punktu dekalogu.
          Spadek wartości stał się faktem dokonanym. Płótno się marszczy, pędzle łysieją w rękach, farby wydychają pigment zaraz po otwarciu i kiedy dzieje się najgorsze, mówisz, że to ma jakieś powiązanie ze mną. Zaczynasz teatralnie rzucać się na krzesło z dłonią ku głowie od zewnętrznej strony. Stajesz się tubką z pastą nazwaną moim imieniem. Wychodzę ci gardłem. I pojawiam się.
          Pojawiam się w całej tej, kurwa, magicznej otoczce, z mieczykiem z badyla i pelerynką. Jak wcześniej na zbity pysk, tak teraz na ratunek. Odkryć na nowo te stare historie, pochwalić się stopniem inwalidzkim, mówić nie słuchając.
          Od tego momentu do zdarcia gardeł i konfliktu interesów, dzieli nas tylko chwila euforii. Mamy na siebie dwa rożne pomysły, w sensie - ja mam jakikolwiek, ty nie masz w ogóle. Wtedy znów jest okazja by wywracać oczami, jakbyś chciał rzęsa zdmuchnąć mnie z powierzchni ziemi. It's so out of order. Mam to już gdzieś na taśmie. Rewind, stop, rec. Od nowa.
          Wzorem twoich farb, zaczynamy gubić intensywność kolorów. Zostajesz w sepii jak na starych zdjęciach z wiejskich pogrzebów. Robisz mnie na szaro. Wszystko jest kłębkiem znanych nam sekwencji, nieświeżym schematem, w którym masz zimne ręce i jak zawsze cierpisz na chroniczny zanik powiek, a ja, prince charming, mam ich dwie pary i czekam tylko, by dokleić ci na ślinie.
          Moja nadgorliwość kontrastuje z każdym twoim cichym skurwysyństwem, poskładanym w ciele jak horda matrioszek. Kontrastuje w ogóle. W znaczeniu globalnym. Przyprawia o zmęczenie, drąży mnie jak melon przed wystawną fetą, srebrną łyżeczką, która wystaje ci z gardła, oznajmiając tym samym: opierdolę cię do kości nim odwrócisz się na pięcie.
          To tania bajka dla dużych dzieci przeplatana sadomaso, pluciem w twarz, zastraszaniem i dymem papierosów. Porno dla kalekich od megakalekich, którego końcówkę znasz zanim jeszcze rzucisz okiem na tylną okładkę. Approx. time three years. Three years? Fuck! Dłubanie w nosie. Klekot szczęk. Oklasków nie będzie. Neverending end.

dzień charlotte


masz do krwi wykrzyczane płuca, charlotte,
krzywe palce u dłoni i zero pomysłów
na kontynuację świata.


przyzwyczaiłaś ich do hałasu. tymi rękoma,
których dziś nie wyjmujesz z kieszeni,
rozciągałaś na ich oczach skalę richtera.
byłaś kojarzona z chaosem stromboli,
z ofensywą bębnów granych na dwie stopy.

zaschniętym piórem rozbierasz na sfery
tę kulę, z której kiedyś, jak z piersi
matki wysysałaś życie. szukasz krzesiwa,
świadoma widowni, przełykasz ślinę. czekasz

aż zaczną ci wmawiać, że się skończyłaś,
i że nie wiedzą, gdzie był początek,
a twój fenomen brnie w stronę zmierzchu
jak staromodne bożyszcza nietzschego.



liczysz czas do dnia charlotte,
gdy bóg zamoczy w tobie swoje ciepłe palce,
wskaże nowe światy do zwerbalizowania.



[maj 2009]

2011/04/04

z dymem


mieszkaliśmy kilkadziesiąt butelek dalej
w żółknących przyczepach na obrzeżach
miasta a nasze matki poznały się
w kolejce po zasiłek

mówiłem że będę wielki jak to drzewo
przy bajorku na którym liczyliśmy
życia okolicznym kotom a ty powtarzałeś
że chcesz być jak tato

pamiętasz zrobiłeś wędki z patyków
siatkę z drutów i starej pończochy
rankiem mieliśmy pójść nad rzekę

a nocą krzyczał twój ojciec płakali
sąsiedzi jak znikałeś wraz z mamą
pośród kłębów dymu

moja też zasypiała
z zapalonym papierosem



[czerwiec 2008]

dawałam


dawałaś jeść swoim dzieciom?

a co to za pytanie w ogóle pewnie że dawałam

ja ciebie teresko nie osądzam
broń boże ale padły takie zarzuty

dawałam
jak byłam w domu to dawałam

rozumiem ale syn twój twierdzi
że zdarzało ci się niejednokrotnie
zniknąć z domu na kilka miesięcy

ale jak już w domu byłam
to dawałam



[maj 2008]

mama śpi


tata wciskał play, aż robiła się czerwona
na twarzy i ciele. myślał, że pralka trzęsie się
na widok męskiej ręki. polak katolik biały.
jebany zza ściany, miernota zza płota.

mama śpi. wypluta jak tłusta końcówka kotleta,
na jego ciężkich rękach. jest barszcz z zębami
wylany przy niedzieli na koszulę w bieli.
familiada tnie pytaniem o rolę kobiety.

łóżko mamy pachnie odprawianym pogrzebem.
gdyby wstała, naniosłaby ziemi, płaczu
sióstr, matek i córek, poczucia winy.

pedałem każdy, który się wzruszy. 



[luty 2010]

2011/04/01

turpistycyzm


beatkię obudził huk w głębi tuszy.
zaczyna się, pomyślała, po czym zeszła ta boczkowa dama
z takim pośpiechem, że pod pachami wyrosły talerze.
dom malał z każdym kęsem. za oknem, przeciwnie.
świat stawał się większy. na drodze do nieba
lśniła przerywana linia z białej czekolady.

miss lukrowanego pączka idzie na wojnę o czystość kiełbasy.
w uścisku wrogich szczęk, lecz z wiadomych względów nie całkowitym,
stoi i wcielając się w żelkę, a raczej żelichę, gra scenę strachu.
gdyby jej ramiona nie wystawały poza okiennice,
a obrót wokół własnej osi nie przyprawiał ścian o pęknięcia,
można by powiedzieć, że znalazła się w potrzasku.

euforia następuje chwilę po tym jak spadają bomby.
królowa schabu znajduje schronienie w pancernej lodówce,
gdzie śpiewa hymny świętym budyniom i salcesonom.
następuje symboliczne ukoronowanie sznurem serdeli.
im wyżej kurtyna, tym głośniejsze oklaski.
hrabina von leberwurst na błyszczącej scenie
w piosence obwisły holokaust spasionych świń.



[marzec 2010]

magda nieem


magda dojrzewa. kiełkują jej cycki, nabiera kształtów i dobrych zwyczajów.
zaczyna pisać podniosłe teksty o kalekich dzieciach i jebanych aniołach.
nikt nie chce czytać, co magdę uwiera. magda jest wewnątrz zatłoczona.

z magdy się śmieją. z magdy się śmieją koleżanki, że jej usta
nie błyszczą od maybelline'owskiej szminki. że cała nie błyszczy
od kremów z sephory, balsamów do ciała, wiedzą z nowego cosmopolitana.
jak każdy żałosny antybohater, magda nie wierzy, że los się odmieni.

kilka lat później magda wysyła głośny list do świata. pisze:
czuję się rozkurwiona na maleńkie cipki całą pierdolnością tej pięknej warszawy.
są jarmarki i lunaparki, starsi panowie, jak balony ciągnięci na srebrnych sznureczkach
przez kurwy w kucykach jak 'little pony'. tu magda, ta, dla której skończyły się schody.

zajmuje mnie praca w godzinach nocnych, na dwa baty w teatrze przy lśniącej-błyszczącej.
uwielbiam grać przyjezdną ścierę. taką oporną, co się nie daje. femme fatale i anale,
z kolei za dnia tworzę rymy o upławach i boczku w światowej redakcji 'rynsztoka miasta'.
highlife on high-heels, guys. bjs, dps and bbcs.

jak każda singielka szukam kontaktu, gdzieś w głębi serca, najlepiej w centrum,
co by zgrać go porządnie na szpulę taśmy i gdy starość rozwiesi zatęchłe szmaty nad głową,
będzie mnie mój king kong trzymał na duchu za obwisłe cyce i fałdy pod nimi,
nie pozwalając rzygom wrócić tam, skąd przyszły.



[marzec 2010]

bajka o bożenie


zaproszę cię do domku z piernika jak z bajki, a ty spojrzysz na niego
jak Polak na mango we wczesnych latach dziewięćdziesiątych.
waniliową kładką nad strumykiem czekolady, pomału po schodkach
w oparach truskawkowej mgiełki. do spiżarni, kurwa,

gdzie żołądek się skręca i ryczy o wycięcie
będziesz patrzeć jak łopatą wpierdalam boczek i śmietanę
i te tłuste obrzydliwe ochłapy ze świni od których na sam widok chce ci się rzygać
i głowy kurczaków
i kurwa gęsie pióra
i starte na krem bycze kutasy
i smalec w kostkach
jak sie oblepiam łojem ohydnie obwisła jak płacząca wierzba
pozbawiona nadziei na liposukcję życia

co z ciebie, kurwo, za aktorka, skoro to ja w dziewięćdziesiątym czwartym
na obozie w Rowach grałam Indianina razem z resztą młoździeży, to ja, kurwa,
to ja twarda jak chuj tam stałam i połykałam smarki, bo wymyśliłyście
barwy na gębach z pasty do zębów ostrej jak czające się na wydmach dziwki.

teraz ci pokażę, ty suszu kobiety, gwiazdo festiwalu zdrowego żywienia,
miss niskokalorycznego extra-slim kurewstwa. ja ci pokażę, co znaczy zagrać
rolę życia, ze łzami w oczach, pełną powagą, w oparach słoniny,
deszczu ze skwarek. do ostatniej kartki zeżresz wszystkie strony gazet,
gdzie z dumą i uśmiechem demonstrujesz obciągnięty skórą szkielet.

obsmaruję sadłem ten wasz świat w fasonie slim-fit.





[listopad 2010]