2011/04/11

historie wojenne


Ciągle żyję w separacji ze szczęściem.
Następują wszystkie te tragiczne zdarzenia, które widziała w snach po feralnym upadku ze schodów, kiedy wyszło na jaw, że nosi perukę, a jej szef nie lubił się z ZUSem, w związku z czym musiała zapłacić za każdy dzień hospitalizacji. Och, gdyby wszyscy tak błyskawicznie zdrowieli.

Po wypadku stała się bardzo szczególną osobą, a jej status społeczny w okolicy natychmiast poszybował w górę. W końcu przestała być postrzegana jako styrana życiem żona pijaka i awanturnika oraz matka wyuzdanego homoseksualisty nie wahającego się użyć publicznie rajstop, czy kapelusza w stylu Lizy Minelli. Stała się wyrocznią całej ulicy Leśnej, nową Madonną, spikerem Boga, i tylko złośliwi upierali się, że może być najwyżej starą, pieprzniętą babą, której świat się poprzekręcał po upadku na głowę. I, że lepiej by tego swojego Achima pogoniła do jakiejś roboty, bo tych starszych dzieci nie szkoda, bo to i tak odszczepieńcy, ale tym młodszym, to się już się nawet kończyny od głodu skręcają.

Nieważne co mówią. Ważne, że my znamy prawdę.
Jedzenie może nie zawsze było, w przeciwieństwie do piwa i papierosów, ale kiedy już się zdarzało, to się siadało i całą rodziną jadło. Do dziś pamiętam niektóre zabawne sytuacje i aż łezka się w oku zakręci, jak na przykład wtedy, gdy ojciec przychodził tak pijany, że myślałem, że to ostatnie minuty jego życia, rzygał do gara z zupą warzoną z podgniłej brukselki i innych śmieci, z myślą o kilku kolejnych dniach, a ona rzucała się na niego w furii z deską do krojenia uderzając kantem w plecy, jakby tłukła schab, i krzycząc oddawaj pieniądze, ty parszywy skurwysynie! Słyszałem wtedy jak mu chodzi kręgosłup i przyrzekałem sobie, że nigdy nie będę taki jak ojciec, bo to strasznie chujowo oberwać deską w taki sposób.

Mam nadzieję, że nasze sąsiadki już jej nie nachodzą.
Zwłaszcza ta Stasiakowa, która podkrada nam kartofle wynosząc je w kieszeniach fartucha, systematycznie po dwa, albo trzy, gdy mniejsze, o czym nigdy nie wspominałem, bo wiem jak bardzo pałała do niej sympatią.
Raz też z rękawa podstępnej staruchy wypadła i poturlała się figlarnie piękna, okrągła rzodkiewka, którą ta szybko pochwyciła i ściskała w dłoni do końca wizyty, aż z bulwy została plama.
Podejrzewam, że działa w spółce z Dudkową, która bezczelnie grubo smaruje kanapki Delmą, i nie wiadomo, czy nie przemyca. Możliwe, że ma jedynie zaburzone poczucie proporcji podobnie jak ciotka Kornela nakładająca na jedną kromkę chleba trzy plastry szynki, jeden sera i listek sałaty, co nazywała grzechem śmiertelnym i głównym powodem, dla którego powinna po śmierci trafić prosto do piekła. Albo jest po prostu, kurwa, wygłodzona.

Wiem, co pomyśli. Znowu się rozpisuje.
Już ją tam widzę jak wywraca oczami i wzdycha ciężko i świszcząco jak przy astmie, którą zresztą ma wraz z całym pakietem innych chorób, od nerwicy po hemoroidy. Ale wie doskonale, że czasem muszę wywietrzyć serce, że potrzebuję w czarnej godzinie zniknąć z kieliszkiem wina, szprycą albo garścią barbituranów, by poddać się zadumie, a potem budzić się we własnych wymiotach przeplecionych przez włókna ubrania i włosy, przepocony i rozdygotany, krzycząc albo "jestem szczęściarzem," albo "niech ktoś wezwie pogotowie."
To taki rodzaj oczyszczenia.

Już nie pracuję w fabryce zabawek. Odkąd na tyłach magazynu, w zamykanych na noc pomieszczeniach z kratami w maleńkich oknach spłonęła cała dzienna zmiana nielegalnych Chińczyków i innych Koreańców, zakładowi zaczęły przyglądać się różne stowarzyszenia i organizacje licytujące się na formy pomocy. Przez chwilę było dość głośno, przyjechała banda amerykańskich fotoreporterów z aparatami jak działa przeciwpancerne, ostrzelali naszą biedę, wyzysk i ogólne nieszczęście, po czym wrócili do domów z reklamówkami pełnymi najlepszych zabawek dla swoich dzieci otrzymanymi w prezencie od naszego dyrektora. Obiecywano poprawę. Ponoć mieliśmy nawet mieć przyznane jakieś prawa, że niby jesteśmy jednak warci więcej niż pół dolara za godzinę pracy, ale po wszystkim okazało się, że jedyną zmianą było dostarczenie srajtaśmy do wypełnionej gównem i moczem kabiny, którą ktoś miał czelność nazywać toaletą, całkiem zresztą zbędnej, bo i tak nie wolno nam było z niej w czasie pracy korzystać. Postawiono również dystrybutor z wodą na środku hali, ale pomijając fakt, że zapomniano o kubkach, żaden z pracowników nigdy się do niego nie zbliżył, bo to tak nie na miejscu, przerwać produkcję, żeby pójść się napić. Poza tym każdy z nas w skrytości ducha podejrzewał, że to dla podpuchy, że jak się podejdzie to zaczną do nas strzelać te kurwy strażnicy.

Zdarza mi się tu tęsknić. Zdarza mi się płakać tak rzęsiście i szczerze jak wtedy, gdy kompletnie pijana opowiadała mi historię, jak to przed laty, będąc ze mną w ciąży, skakała z łóżka na brzuch, aż jej strzykało w łokciach i kolanach, a gdy to nic nie dało, po uzbieraniu odpowiednich funduszy, wybrała się na skrobankę do ginekologa po protetyce na zarządzaniu i markietyngu, ale coś ją po drodze ugryzło, a że było ciemno, do dziś nie ma pewności, czy to był pies, kot, czy jakiś wściekły bezdomny. Chociaż ta ostatnia opcja raczej - jak twierdzi - odpada, bo wtedy każdy Polak miał dach nad głową, a jedynymi bezdomnymi w kraju byli ludzie z powieści Żeromskiego, choć nawet i oni nie do końca.
Znaleziono ją rankiem za wiatą przystanku, nieprzytomną i wpół nagą, co nie było nowością i natychmiast pod wieczór odwieziono do szpitala, gdzie spędziła 4 miesiące symulując śpiączkę, bo tylko w ten sposób mogła zaoszczędzić na wczasy na Helu. Gdy zadenuncjowała ją sąsiadka z łóżka obok, której najpierw zaczęły w cudowny sposób wyparowywać drożdżówki, a potem, gdy na własne oczy zobaczyła, że wyparowują do żołądka pacjentki w comie, stwierdziła tylko, że dobrze się stało, bo cipa tak jej zarosła, że mogłaby robić za falochrony w Pobierowie, a kiedy spoglądała pod pachy, nie wiedziała, czy ma jeszcze ręce, czy już skrzydła. A na Hel i tak nie jedzie, bo nikt nie uprzedził jej, że to tak daleko i w dodatku nad morzem.
Niecałe dwa tygodnie później do szpitala przyszła kartka, której adresatem była 'zdrajczyni' z łóżka obok. To była jedna z tych urodzinowych, nijakich kartek, które się wysyła z konieczności, w pośpiechu, wybierając pierwszą lepszą z pocztowej przeglądarki. Pod bukietem gerberów lśnił posrebrzany napis 100 lat..., wewnątrz nierówno, czarnym cienkopisem w chorobie i nieszczęściu.
Wiem, to dokładnie w jej stylu.

Nie tęsknię. Ani za nią, ani za ćwiartką niej, za żadną częścią. Zresztą wiem, że z wzajemnością. Piszę to za każdym razem, nie dlatego, żeby jej przypomnieć, albo sprawić, by cierpiała, lub zastanowiła się nad sobą. Po prostu nie mam do kogo pisać.
Zawsze była nieobecną duchem marzycielką. Marzyła, że obiad zrobi się sam, podobnie jak porządek w naszym obskurnym M3 i życiu w ogóle, a nas porwie tornado i roztrzaska o skały daleko, w nienazwanym miejscu, żeby nie musiała zawracać sobie głowy pochówkiem.
Wieczorem wybiorę się na pocztę. Kupię znaczek i kopertę. Trochę tam postoję, pokręcę się, poczekam obserwując ludzi. Tubylcy żyją szybko i intensywnie, wysyłają listy jeszcze zanim je napiszą. Z kolei tutejsze poczty mają automaty wydające numerki. Myślę, że ona nigdy by tego nie ogarnęła. To zbyt wielkomiejskie. Wciskasz symbol stanowiska w zależności od tego, co chcesz załatwić - kółeczko, gdy chcesz nadać paczkę, kwadracik, jeśli odbierasz przekaz pieniężny, natomiast w przypadku, gdy zaginęła twoja przesyłka, wchodzisz obwieszony ładunkami wybuchowymi i też coś wciskasz, tylko, że tego już się nie da tak łatwo zweryfikować. Otrzymujesz numerek i w tym momencie nieważne czy jesteś Polakiem, Meksykańcem czy Azjatą, lesbą czy nałogowym onanistą, czy pracujesz w banku, czy obsługujesz myjnię samochodową. Jesteś tym numerem wyplutym przez maszynę i masz prawo wysłać swój zasrany list w takim samym stopniu jak inni. Ani większym, ani mniejszym.
Najważniejsze, że nie trzeba tu znać języka. Wszystko odbywa się automatycznie. Uśmiechnięte panie czytają w myślach, kleją znaczki i podbijają stemple z taką gorliwością, jakby to od nich zależało ludzkie życie. Nie ziewają, nie krzyczą, nie straszą, że cię wyrzucą na koniec kolejki. Nie mają przerw co godzinę, nie obsługują cię z kanapką z salcesonem w ręce. A jeśli na wejściu krzykniesz Allah Akbar, masz cały urząd wraz z ochroną i kompletem petentów u stóp. To lepszy świat.

Chciałem jej wysłać trochę forsy, żeby miała na krajowe wycieczki do Ustronia i Krynicy Morskiej oraz te drogie kremy dostępne jedynie w aptekach, ale tu trwa wojna, trzecia i ostatnia wojna emigracyjna o pieniądze na czynsz za parszywy pokój z kiblem, zupy w proszku i nadgodziny, które w przeciwieństwie do pieniędzy mnożą się jak wszy. Nas, Polaków, łączy tu zawiść i fantastyka. Bo tu każdy odnosi ogromne sukcesy montując filmy, wydając książki, zarządzając działami potężnych korporacji. Każdy podpiera się kłamstwem i tylko wtedy jest frustratem nieudacznikiem, gdy śpi. Bo kiedy umysł śpi, budzi się piękna Polska spadających kasztanów w ospałych lasach, domy z uginającymi się od bigosu i kapuśniaku stołami, które omija opieka społeczna i komornicy. Budzą się żelki Haribo i pianki Jojo. I cała reszta niedorzecznych chujstw.



[pierwsza połowa kwietnia 2011]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz