2011/12/11

czydziści cztery


Proszę zaprotokołować: zginę tragicznie.
Ale skąd ta pewność?
Jak to skąd? Zginę i koniec. Koniec kropka, dyskusja dalsza bezcelową jest. Wypierdalać mi, już.

Ale to co, miałeś jakąś wizję, czy jak?
Ta to się naoglądała za dużo filmów o oszukiwaniu przeznaczenia, o w chuja robieniu go.
Nie.
To co?
No nic to, po prostu kiedyś wstałem, zaparzyłem mocną, kwaśną kawę, którą zneutralizowałem mlekiem i cukrem, pierdolnąłem jajka i tosty, usiadłem i przeczesując skołtuniałą sierść Pudelka oraz reszty hien doznałem pewnego rodzaju olśnienia. Trzydzieści trzy lata, może trzydzieści cztery. Tak, tak. Weźmy opcję z czwórką, bo za powiązaną z Chrystusem trójkę znowu naobrażają się moi katoliccy znajomi (takich też posiadam). Pisaliby znowu: wiesz, ja cię szanuję i lubię, ja ci zawsze i wszystko. Wszędzie. Ty wiesz przecież. I o tym ruchaniu psów było śmiesznie, jedzeniu dzieci - sympatycznie, ale Chrystusa zostaw w spokoju, bo Chrystus wybitnym człowiekiem był. Nosił koronę, krzyż nosił. 
Lepiej nosić niż się prosić. 
Pozdrowionka. Papatki chujatki. Papasy jak murzyńskie kutasy.
 
Czydziści cztery. Magia tej liczby tkwi nigdzie. Nie ma żadnej magii. Wzięła się z dupy, znikąd. Przyszła do mnie, zapukała, zapytała: dzień dobry, czy jest Koko? 
Owszem, soli jajka.  
Pewnie, że soli, przecież nie pieprzy. 
Aha, bo ja ostatni dzień zapowiadam jego, armagiedon znaczy się, przez małe 'a' i z wiejskim 'i,' bo to mały koniec świata będzie, nieznaczący i nieznaczny, trochę też wsiowy, ale za dużo mówić nie mogę, bo to ma być niespodzianka. Tak że dziękuję, pozdrawiam i smacznego. 
No, no. Wypierdalaj, końcu świata. Będziesz mnie tu nękał bezkarnie. Bezładnie, bezskładnie. Won.
 
Koniec świata. Trochę mi się gęba śmieje, trochę mi się marszczy, tak jak moje wnętrze od lat kilku. Jakbym był wyściełany bibułą, albo czymś jeszcze gorszym. Na przykład papierem ściernym, który mi wyciera i rozciera wszelkie narządy na prawo i lewo, podstępnie, kierując je w stronę jelit. Zresztą jelita też mi wkrótce zetrze. Zostanę taki wytarty. Ślad na ścianie, jak znak w więziennej celi, że nie jesteś pierwszy i jedyny, że przed tobą byli tu inni i że na pewno nie będziesz ostatni, więc coś po sobie zostaw, to twoje kiciowe prawo.

Mam umrzeć tragicznie. Zginąć znaczy się, bo umrzeć to można na raka, albo na jakąś głupią chorobę.
Swoją drogą, jakie są najgłupsze choroby świata? Czy śmiertelne choroby wypada nazywać głupimi? A może jedyne co można z nimi robić, to zapadać na nie narzekając na NFZ i błagać o pomoc w tefałenie, a potem umierać na skutek niewystarczającej ilości esemesów? Ale ci się myśl ulepiła do refleksji zmuszająca, Nike masz jak chuj.
A tam, pierdolisz, czekaj, dzieci będziesz miał i inne wypadki. Podobnego typu zawirowania i turbulencje. Odmieni ci się. Tak ci się odmieni, że będziesz żył wiecznie. Najwieczniej. Jeszcze nas wszystkich przeżyjesz. Na znicze nie zarobisz, na kwiaty na nasze groby, na kremacje i mumifikacje, na ekshumacje. Jeszcze na to, jeszcze na tamto.

Nie.
Co nie?
Nie jako protest mój średnio natężony wobec tego bełkotu.
Jestem zmęczony. Niektóre miejsca mam obumarłe, a co za tym idzie, nie mogę dyktować warunków. Tak przyszło, tak wyszło. Czydzieści cztery i Dziękowski Stanisław. Jeszcze zobaczymy, kto się na czyje znicze i kwiaty wykosztuje, kto zapierdalać będzie listopada pierwszego w kwiecie wieku, jesienią życia na moje ponure grobiszcze, żeby mnie kurwami obrzucać, aż mi nazwisko szadź pokryje. Kto będzie bilety kilkuzłotowe kasował w środkach komunikacji miejskiej w drodze na cmentarz, aż będą trzaskać i huczeć kasowniki. Kto mi będzie krzyże wpierw kruszył (bo granitowe), a potem łamał (bo już za granit nikt nie zapłaci, z kijków będą DYI krzyże wpierdalać mi w ziemię, celując w serce, w oczodoły, w przełyk, żeby się dobrze trzymało. A bo to wie który, kiedy to wiatr porwie? A bo to wie, który to połamie, podpali, obsika?)

A proszę panaaa?
No?
A co to znaczy zginąć tragicznie?
Zginąć tragicznie, drogie dziecko, to znaczy samotnie, wewnętrznie staro, w najbrzydszym pokoju wynajmowanego mieszkania, w kałuży alkoholu zmieszanego z własnym moczem i butelką w tle. W takiej kompozycji, że żaden student ASP nie chciałby tego namalować, bo to tak martwa natura, że się płótno marszczy, łamie sztaluga i łysieje pędzel. Że się chłonie śmierć od samego patrzenia. Śmierć i smutek, bo one zawsze chodzą w parze. Takie dwa pedały, jeden duży, drugi mały.
Człowiek ginie tragicznie, kiedy kilka dni po jego śmierci inny człowiek znajduje go w tym całym syfie, jaki narobił za życia i jedyne co jest w stanie z siebie wykrztusić, to coś pokroju: kurwa, ja pierdolę.
I kiedy nikt nie przychodzi po klucze. Nie podlewa twojej jebanej paprotki, o którą się tak starałeś, nawet bardziej niż o siebie. I nikt nie zagląda w dokumenty pozostawione przez ciebie przy stole, nie chce twoich pieniędzy, twoich rzeczy, jakby w obawie, że wraz z nimi odziedziczy fragment tego nieszczęścia. Że fatum rozwinie nad nim swój szary baldachim.
I jeszcze nie zostawić listu. No jakiego listu, jakiego. 
Pożegnalnego.
Bo w sumie o czym pisać? Hejka, jak widać umarłem?

No i do kogo?





[grudzień 2011]

2011/12/08

rohypnol


wypłakiwała się i wypłukiwała rozmazując smarki na pokrzywdzonej mejkapem twarzy,
wdychając roztocza z poszwy tłustej poduszki. agata, na którą nie było bata.
atakując pedalską grzywą kolorowych włosów już z samego rana,
ja - kucyk pony - mały dżony z rodziny zbędnych i drogich se stałem, se paczałem
oparty o pokryte kurzem książki, jak z niej wycieka niemalże cała butelka wódki.
a od wódki rozum krótki (i chlamydia i kiła i kłykciny kończyste).

agata lubi też walnąć do nocha, powiada zapytana gocha,
która ma taką siłę wciągania, że pochłania samą siebie,
by powrócić potem w wielkim stylu i pełnym drenażu.
skądinąd donikąd, z oiomu do domu. i tak w kreskę, macieju.

matko boska klubowa, powtarza agata,
błogosławionaś ty, między drinkami o nieznanym składzie,
chętnie stawianymi przez obcych mężczyzn o oczach ukrytych
pod czarnym prostokątem,
módl się za nami teraz i nad ranem, 

byśmy miały siły na powrót do domu,
zyskały biegłość w zapominaniu.





[grudzień 2011]

2011/11/29

gąski


w tle szarosmutne piosenki śpiewane zalatującą polandem angielszczyzną
przez zniewieściałych póki-co-jeszcze-mężczyzn
zdeterminowanych by wymienić kutasy na szpilki


że ulice stają się podstępnie śliskie o tej porze życia.
że jak sobie poprószysz, tak się nie wyśpisz.
że kto pod kim dołki kopie, ten sam skurwysyn.
i ognia daj lampie mej, niechaj spłonę.


idzie pani dorota, rasy białej i krwi polsko-niemieckiej, po chińsku zmęczona,
głodna jak afryka, ze skrzypiącym wózkiem, w którym połowa lokalnych śmietników
miesza się z pogardą dla całego świata.

stara jak miasto, matka wszystkich matek pilnuje, by nie gasły zapałki
dziewczynkom ściągającym tutaj wprost z obskurnych dzielnic,
w których nie wypada być porządnym człowiekiem.

gąski, gąski, do domu.
boimy się.
czego?
szkła na podłodze, popsutych bojlerów,
pracownic socjalnych i komorników.
gąski, gąski, do domu.
czego?

miejsca stygną po was.
w nekrologach milczą wasze mało wymyślne imiona,
którymi pani dorota nie przestaje palić w piecu
(a sam andersen łapie się za głowę.)





[listopad 2011 ]

2011/11/01

czydziesty pierszy dzień października


zaobserwowano wzmożony ruch osobników dawno już uznanych za zmarłych, a przynajmniej na ten styl zrobionych, szczególnie w środkach komunikacji miejskiej. co najmniej połowa zapomina skasować bilety, gdyż wybór był żaden: bilet albo bochen chleba, jako że marki, które trzymali w skarpetach, na skutek przejścia niemiec do strefy euro straciły ważność i nikt im przecież - wykluczonym - o tym nie powiedział.
(kto by pomyślał, że mają tak wiele czasu.)
zaglądając z ukrywanym zaciekawieniem w półprzezroczyste siatki pasażerów stają się w jednym momencie grupą społeczną zaglądających z ukrywanym zaciekawieniem w półprzezroczyste siatki pasażerów starych, brzydkich, półmartwych, półżywych, pół-chuj-wie-co-jeszcze, zmizerniałych ludzi o twarzach jak nagrobki, które za chwilę zaczną polerować łokciami okrytymi trenczem pamiętającym lata siedemdziesiąte.
przystanek piekło. truchła wysiadać.
uzbrojeni w kwiaty i znicze jak koktajle mołotowa ruszają na cmentarz, by dać wyraz swej tęsknocie za umieraniem. idą na wojnę z dobrym czasem, powzdychać swą rozedmą niegdyś zwaną płucami nad tym, co już nie wróci. 
mówią, dobry boże ile jeszcze mamy czekać już nie wiemy co bardziej wykrzywione nasze fikusy beniaminki czy dłonie od reumatyzmu swoje przeżyliśmy swoje wycierpieliśmy zabierz nas do siebie.
na co bóg odpowiada.
na co bóg nic nie odpowiada.




2011/10/09

wszystkie drogi prowadzą do cukierni #2



Bo grunt to pozytywne myślenie. Moja sąsiadka, taka jedna Teresa, pan nie zna, bo ona jest bardzo światowa i wysublimowana kobieta, rzadko z domu wychodząca i nos wyściubiająca poza drzwi własnego mieszkania myślała bardzo, ale to bardzo pozytywnie, żeby Marioli z parteru odebrali dodatek socjalny na mieszkanie, który pobierała bezprawnie i tak myślała i myślała, aż wie pan co? Pewnego dnia mało, że Marioli anulowano świadczenie, to jeszcze złamała nogę na prostej drodze, a potem leżąc z tą nogą zachłysnęła się ponoć kradzioną herbatą z lidla, w tym szoku uderzyła głową o ścianę, wpadła własnemu kotu do miski z rozłupanym płatem czołowym i umarła zjedzona żywcem przez Feliksa. Z kolei inna, na którą wołałyśmy Madonna, bo była stara blondi, chuda, wysuszona, i jak siedziała latem na ławce taka blada i nieruchoma, to myśmy się czasem zastanawiały z dziewczynami, czy do pogrzebówki nie dzwonić, że trup zalega pod oknami... Ta to była dopiero prima ballerina! Ledwo to to chodziło, ledwo oczami mrugało, jak oddychało to świst taki był jak jakaś trąba powietrzna, stara kurwa, a tfu!, ale sukienka nad kolano, obowiązkowa szpila, klipsy jak granaty i szminka w kolorze menstruacyjnym. Wyglądała jakby na wojnę szła zarażać wenerą nieprzyjacielskie oddziały.
Poza tym chodziły słuchy, że kradła na bazarze cytryny i pomarańcze, ujmując w skrócie - owoce egzotyczne. Egzotyka to była jej prawdziwa fascynacja, zwłaszcza w tym okresie, gdy tego ciemnoskórego sprowadzała sobie na schadzki. Taki Turek jakiś, wyglądali komicznie, że jak pierwszy raz widziałam ich razem, to powiedziałam mojemu: Zbyszek, nie otwieraj drzwi, bo jakiś rumun wchodzi do klatki z białym materacem, na co on odparł, że jakaś cygańska akwizycja na zasadzie 'kup materac, a koc do niego, poduszkę i komplet pościeli ukradniemy ci gratis.'
Pan się śmieje, ja też się śmiałam. Mój Zbyszek to był taki kawalarz.
No i ten turas tak chodził i chodził, nie powiem, nienagannej kultury był oraz klasy wysokiej, wypachniony, zęby bielusieńkie, ale i tak żadna z nas mu nigdy dzień dobry nie odpowiedziała, bo jak to ujęła Tereska, byłyśmy 'zbyt fajne kobity na tureckie pyty.' W końcu ciekawość zaspokoił swoją nekrofilską, te żądze swoje trupie, jak to mówią, podupczył i zostawił, bo tak naprawdę to on do haremu szukał, a nie do kostnicy, na co Madonna czarne szaty przyodziała, woalkę żałobną, z jakimiś krzyżami chodziła, stabat mater dolorosa śpiewała, zakonnica pierwszoligowa. Zaczęłyśmy pozytywnie myśleć, żeby przyjechali w końcu ją zabrać, bo ona już się na elektrowstrząsy tylko nadawała, grozą nieraz wiało, jak tak stanęła obok w klatce i zaczęła coś taką łamaną łaciną recytować, takie glosolalia, że spierdalałam aż mi kartofle i jogurty z siatek wypadały.
I tak myślałyśmy i myślałyśmy, aż przed świętami przyszli z opieki ją dokarmić, śledzie przynieśli, czekoladę i święconą wodę, to już musieli po ślusarza dzwonić i chwilę potem po grabarza i tak oto puste m3 po Madonnie zostało.




wszystkie drogi prowadzą do cukierni #1



Jestem już stara, a że mnie nie stać na botoksy, to jeszcze starsza i straszna i w ogóle wpierdolę sobie ciastko z kremem, z nutką alkoholową, ajerkoniakową, pyszne takie, że samo się do gęby ciśnie.
Wie pan, oglądałam ostatnio taką reklamę. O kawie była, że ona tam siedzi przy tej filiżance, w której się nic nie mieści, damesa taka, że niby skromna, forsą nie szasta, ale wiadomo, że mogłaby, taka babka fajna, akuratna, do rany przyłóż, niby ciotka, niby babcia, niby przyjaciółka, wszystkim by mogła być, w każdy azymut wpisująca się, uniwersalna. I tak spogląda w przestrzeń i jej się wszystko przypomina: pierwsze rodzinne święta, pakowane w kolorowy papier prezenty przewiązane wstęgami, ciąża i cesarka, pierwszy szlag od męża, pierwszy obciąg w lesie na amfie i stosunek analny po ekstazie i wszystko. Całe życie przed oczami.
Jako osobistość twórcza, wrażliwa i delikatna wzruszyłam się dogłębnie. Ja bym też tak wspominała godzinami, gdyby mnie kawa cztery dychy wyniosła. Cały dzień bym przy tej filiżance siedziała. Wyobraża pan sobie? Paczka kawy po cztery dychy, armageddon jakiś, zmierzch bogów.

Ja kiedyś byłam chuda. Pewnie nie da pan wiary, ale ważyłam chyba trzydzieści trzy kilo. Jezus tyle miał jak umarł. Nie kilo. Lat.
Coś w tym musiało być, mistycyzm jakiś, jakieś coś, bo ja w Boga nigdy nie wierzyłam. I to tak właśnie jest, że jak wierzysz to nigdy nic, ale spróbuj tylko zwątpić.
           Przechodziłam przez kolejne etapy w życiu jak przez te pierdolone, kojarzące się z rumunami pstrokate koraliki montowane w drzwiach na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, które dla wielu ludzi były symbolem przepychu, bogactwa, czy czegoś tam jeszcze, czym można było błysnąć. Masz koraliki? Nie mam. To spierdalaj, ty polska, niemodna, ohydna świnio.
Ja miałam je wszędzie. Zawijałam się w nie i odwijałam jak prawdziwa gwiazda Opola do momentu, gdy się zbytnio rozkręciłam i tak chwilę wisiałam bliska uduszenia i śmierci generalnie, aż mi oczy z orbit wylazły i wisiały tak razem ze mną. Na szczęście własnymi łapami wyswobodził mnie pies mój imieniem Mycha, o którym długo myśleliśmy, że jest samicą z racji małego przyrodzenia i prawie całkowitego zaniku jąder. Tak więc w dowód uznania, a trochę też z politowania przechrzciłam go na Zbawiciela, by potem na pytanie, dlaczego zmieniłaś mu imię odpowiadać dumnie i wyniośle: kurwa, bo tak.

A tak jeszcze odnośnie tych koralików, to chciałam mieć nawet w oknach, marzyłam by być koralową carycą, spać w koralach, chodzić w koralach, żreć korale i srać koralami, ale gdy przyjechała meine tante z Berlina i powiedziała, że w Niemczech tak wygląda każdy tani burdel, stwierdziłam, że pora zastosować drzwi, a firany wcale nie są takie najgorsze. A potem ciotka umarła i skończyły się świąteczne paczki z lepszego świata z czekoladowymi Mikołajami na patyku i mordoklejkami w kształcie dukatów pokrytych złotem tak szczerym, że mi brakło w tym momencie porównania za co serdecznie przepraszam. O, niech pan popatrzy na to ciasteczko z posypką, że tak niespodziewanie zmienię temat. Wygląda na tłuste, niechętne i nieprzeznaczone dla mnie, ale wie pan co? I tak je zjem. Bo co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. A jak mnie zabije, to przynajmniej nie będę już musiała za to płacić.




[październik 2011]

2011/09/30

z cyklu stare ale jare: szach-mat


Początkowo wcale nie chciałam cię urodzić.

Nie żebym nie pokochała od pierwszego zanurzenia testu w moczu
tego flaka wewnątrz, w którego intencji moja matka czołgała się nago
całą długością Zwycięstwa zagryzając beret.

Zwyczajnie po twoim bracie windą do parteru zjechały mi piersi,
a brzuch po tamtej ciąży wydawał się rosnąć,
jakbym magazynowała w nim zło całego świata.

Z czasem skomponowałam się z kuchennym blatem,
grała orkiestra kotletów na deskę i tłuczek,
stałam się łyżką, którą twój ojciec podtapiał w kawie,
dopóki nie poznał tamtej, nie zwinął dachu znad głowy

po to, by mama zaczęła litanię a nie mówiłam?,
samobiczowanie, rajd po kościołach. Urodziłeś się wtedy,
po raz pierwszy naprawdę z blaskiem krzyża na czole,
Chrystus przyszedł wtedy do naszego domu.

A dziś nie blask, tylko jego cień pada na twoje złączone
w wieżyczkę dłonie. Wieża bije Króla. Zatrzęsie niebem.
Szach-mat w litym dębie. Szach-mat, kochanie.





[2008?]

z cyklu stare ale jare: przerębel


miasto wciąga głębiej z każdym ziewnięciem
w te nieprzyjemnie wilgotne miejsca, podstępne,
wydające odgłosy tłustego mlaśnięcia.
gdzie ty byś się podział, gdybyś wcześniej,
pewny zwycięstwa, sprzedał własne nogi?

świat stanął przy przejściu dla pieszych. przepuszcza męty,
patrzy na ogryzki ludzi z butelkami jak granaty
zaliczające rundy wokół własnej osi. już nie tak gładko
wchodzi w ostre zakręty. trudniejsze manewry.

pamiętasz domy Żeromskiego? leżę na zgliszczach.
ze szklanego przerębla posyłam ci zdjęcia,
na których wyszedłem z siebie.
zobacz jak mi nie do twarzy z pomysłem na życie.

już tylko patrzeć jak płaszcz, który dostałem,
żeby ogrzewał pamięć o tobie, stanie się
sakwą na mięso, futerałem na kości.



[kiedyś tam]

z cyklu stare ale jare: nudny film o umieraniu


zachowuję się jakby mój los jeszcze kogoś obchodził.


szelest pogłębia się w miarę rozsupływania naszej wzajemności.
uciążliwy i irytujący. zupełnie jak ja, gdy podpalam świat,
żeby uszczknąć dla siebie część twojej uwagi.

potrafię cierpieć dość estetycznie.
promieniujesz pewniej ze świadomością, że weszła mi w nawyk
sekwencja krwawienia wraz z umieraniem. nie przerażają włosy
wypadające garściami. system stabilny. nadludzko wydajny.

przygnębienie przychodzi z bryzą od strony wielkiej wody.
jak złote rybki łowię butelki pełne nieczytanych marzeń
i łapiąc je za szyje rozpierdalam o skały.





[kiedyś tam]

2011/09/24

bez tytułu #3


dzień dobry, a wyjdzie monika poskakać w gumę?
nie, monika nie wyjdzie, kochanie.
monika jest wypalona doszczętnie, obojętna,
wszystko w niej umarło. bezpowrotnie.
aha, to dziękuję, do widzenia.




bez tytułu #2


miałam ci ja dziecię,
źle je wychowałam.
nie dałam na piwo,
po ryju dostałam.

2011/09/20

co się zdarzyło na rogu lśniącej i błyszczącej


zaczęło się niewinnie: ciągle biegali za nią bezdomni.
pewnie dlatego, że paliła cienkie mentole i jadła za dużo kiełbasy,
co w biednych dzielnicach stanowi niemal insygnia władzy,
albo zaproszenie śmierci w swoje skromne progi.

tamtej nocy magda wracała do domu wprost z wielkiego świata,
gdzie się nie liczy pieniędzy ani na nikogo
nie zwraca uwagi, jako że trzeba ją skupić wyłącznie na sobie.

przeznaczenie zadało jej cios na rogu lśniącej i błyszczącej,
o ile można nim nazwać dwóch śmierdzących ćpunów.
wraz z nią umierali bracia catenowie wespół z sonią rykiel,
drżał kościół prady, sypały się mury sanktuarium kenzo,
gdy kryli jej ciało pod stertą nylonu i kawałkami ubrudzonego smarem czy gównem papieru.

blady strach, niczym nieudolnie zamontowany, kosmopolityczny bilbord,
albo nawet jakiś gigantyczny, ciemiężniczy chuj, padł na miejscowe modystki i trendsetterki
nieradzące sobie z młodzieńczą opryszczką, łupieżem i łojotokiem skóry głowy,
zaopatrujące się, jak bóg nakazał, u świętej zary z la coruni, które, jedna po drugiej, jeszcze gorące,
prosto z taśmy produkcyjnej wpadają w nienażartą, modową pizdę.


przybyła na miejsce policja stwierdziła
że huragan jej włosów doskonale akcentował drapieżną nieżywość a aksamitne fioletowe czółenka od miu miu jeszcze nigdy nie wyglądały tak dostojnie i niemal perfekcyjnie współgrały z krwawą czerwienią pomadki guerlain oraz słonecznymi refleksami bransolety swarovskiego oplatającej jej bladosiną rękę zastygłą na skutek stężenia pośmiertnego i że powinna to zobaczyć anna wintour że będzie okładka że było warto i że spierdalają na komendę bo wieje




[wrzesień 2011]

2011/08/31

bełtschmerz


była cicha i piękna jak wiosna i miała rude jak ruda śląska warkocze, i cała była śląska,
bo z samego serca zagłębia, psu z gardła i sroce spod ogona ta piąta woda po kisielu.
robiła piękne z gumy balony, które w mig rozpierdalały się o jej krzywe jak przedwojenne zbrojenie zęby,
plotła warkocze, na których z wiatrem huśtał się jej bełtschmerz wraz z nakrętkami z komandosów
i jakieś brudne rumuńskie dzieci toczące z nosa smarki cięższe niż one same.

mówili święta małgosia od petów ciemną nocą oświetlania,
od ciał pijatyką sfatygowanych w górę unoszenia,
od straży miejskiej i innych służb w pizdu przepędzania,
od strumienia moczu w bezpieczną stronę przekierowywania.
małgosia, cho ino, małgosia! święta ty nasza!

małgorzata przychodzi taka samoistna, w ogóle nierozeźlona, jakby pogodzona ze wszystkim nie do pogodzenia,
do siebie niepodobnie pogodna w jej życia niepogodę, taka wszem i wobec wyrażająca i ociekająca tym całym
możecie zrobić ze mną co chcecie, ale ja z wami mogę jeszcze więcej, jako że niepijąca jestem wyzwaniem.
łojapierdolę, małgosia, tyś jest wielka, podziwu godna, wszystkogodna,
istotna i niewyrodna, strażniczko nasza, orędowniczko nasza,
ramiączko nasza, ciemiączko nasza, rzeżączko nasza,
z tymi warkoczami rudymi twoimi,
z tymi zębami na siebie nachodzącymi, krzywymi twoimi,
z tymi rękami silnymi, kobiecymi, o żyłach nabrzmiałych twoimi,
z tymi balonami w niebiosy lecieć chcącymi z gumy balonowej twoimi.




[sierpień 2011]

2011/08/01

zdrowaś marylo


Święta Marylo, Matko Połowy Osiedla,
módl się za nami jurnymi,
byśmy - jak Ty - nisko nie upadli,
hifa nie złapali.

Azbest.

bez tytułu #1


Był taki jeden Paweł. Teraz ma własne mieszkanie i firmę, brzydką, grubą żonę oraz jeszcze brzydsze i grubsze dziecko. Ale kiedyś sam był dzieckiem i opowiadał jak to pewnego razu jego ojciec Waldemar topił się w krytym basenie, a on skoczył z kilku metrów na główkę, żeby go uratować. Nie traktowałem tej historii poważnie, nie dlatego nawet, że brakowało mu jaj. On po prostu nigdy nie miał ojca. Podobno wykluł się z jajka, które zniosła jego matka, mimo, że nie przypominała kury, tylko kurwę.
Amen.




[sierpień 2011]

2011/07/30

blast za blastem


w chwili, gdy traci kontrolę nad krwotokiem z nosa,
dochodzi do wniosku, że bity są dziś szczególnie wkurwione,
a ich nieprzychylność mierzy zawrotami głowy.

pierwszy za honkę, która otwiera butelkę zębami
i zamachując się na boga strzela kapslem w galaktykę.
ma pretensje do świata, że zabrania jej być lepszą,
więc kopie dołki, w których później sama łamie nogi.
to postać tragiczna, która bez względu na obraną przez siebie drogę,
pozostaje zwykłą, miejscową łajzą. honka, słyszysz?
możesz napierdalać tymi swoimi kapslami cały boży dzień, dziwko,
bo i tak nie ma dla ciebie ratunku!

drugi zawrót za maćka, który ginie pod ciężarem dymu wbijany w ziemię blast za blastem.
prochy niuchałeś, w proch się obrócisz,
myśli paulina licząc kwadraty na gładkiej koszuli andrzeja.





[lipiec 2011]

2011/05/23

Jowita superstar, czyli don’t cry for me, Hindenburg II


Kraj szalał. Oddajcie nam Jowitę! Oddajcie, oddajcie! Gazety nawoływały do bojkotu wszystkiego co niezbojkotowane. Powszechnie uważano, że została porwana, że pewnie szwaby albo inne kurwy, że wojna będzie, jak o Troję, a Jowita to taka rodzima Helena. Zaczęły się kryształowe noce i inne pogromy. Jedni zarzynali drugich, grupy rebeliantów i ortodoksyjnych jowitan podkładały sobie pod dupy bomby jak poduszki, wydłubywano oczy, które potem zjadano w śmietanie albo z majonezem, odcinano kończyny, a od kończyn palce, które wsadzano we wszystkie naturalne otwory w ciałach ofiar, co wyglądało bardzo śmiesznie, bo weź sobie wyobraź taką głowę z palcami w nosie i uszach na przykład, a potem wstawiano na nasza-rebelia.pl, gdzie za najciekawsze i najzabawniejsze pomysły przyznawano złote serduszka śmierci i chaosu, a ten, kto miał ich najwięcej, wygrywał paczkę makaronu typu nitki i puszkę śledzi.
Polska stała już w płomieniach, kiedy twarz Jowity ponownie musnęły promienie słońca. Wyszła niczym bogini – piękna, pachnąca połówka ćwiartki Jowity wielbionej przez tłumy, pupilki prezydenta i jego żony, taka trochę hepburnoidalna, ale coś tam jednak z tym ryjem miała… No nieważne, bo kiedy stanęła przed ocalałymi i zatrzepała czupryną jak aktorka w reklamie markowego szamponu do włosów, zagrzmiało, spadł deszcz jak noże i ugasił płomienie wzajemnego niezrozumienia i nienawiści. Wszyscy zaczęli się ściskać, całować i onanizować. Jowita wznosiła do nieba okrzyki, że odbudujemy ten kraj, że jeszcze zaświeci słońce, że kluski, rolada i trwała ondulacja.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Niebawem zamieszkała w pałacu prezydenta już oficjalnie jako jego córka, a prawdziwe dzieci głowy państwa zostały zdegradowane do stanowiska powietrza i zepchnięte do piwnicy, gdzie dzieliły przestrzeń razem z przetworami z owoców i wszelkimi insektami. Wyprowadzano je na zewnątrz jedynie przy wielkich okazjach dla dobrego pijaru, przy czym panowała obustronnie dobrowolna umowa, że jeśli pisną komuś choć słówko na temat swojego losu, zamiast ziemniaka, zjedzą na obiad bryłę żarzącego się węgla. Niedługo później i tak umarły, zjedzone przez szczury.
Tymczasem Jowita coraz bardziej rozkochiwała w sobie kraj. Nie obyło się oczywiście bez maleńkich wpadek, takich jak wtedy, gdy na Podlaskim Dniu Pasztetu, który uświetniała, z sukienki wypadł jej cycek, poturlał się w kierunku jednego z kelnerów, krzyknął kurwa! i ugryzł go w łydkę. Albo gdy w "Rozmowach w toku" podczas wyjścia zza kulis poślizgnęła się na czymś mokrym, pierdolnęła salto i leżała dłuższą chwilę z cipą łypiącą na zszokowaną widownię jak latarnia morska w Gąskach na morze. Jednak żadna wtopa nie była w stanie pogrążyć wieszczki narodu i wydawać by się mogło, że tak będzie już zawsze, do samego końca, dopóki coś nie trzaśnie w ziemię, albo VAT nie wzrośnie do dwudziestu pięciu procent.
Gala Tasiemca Roku. Transmisja na żywo. Tvn24 napierdala jakby to po raz drugi Polska straciła swojego papieża. Jowita odstrzelona już jak Lady Gaga, bo w końcu lekcje stylu daje jej sam naczelny pedał Rzeczypospolitej Jacyków Tomasz. Taki jakiś kapelutek w kosteczkę, suknia przywołująca na myśl sadomasochistyczną pierwszą komunię z ruchaniem trupów, połykaniem gwoździ i wystrzeliwaniem gości z armaty włącznie, buty ze sterczącymi jak psie chujki czubkami i pozłacany amulet o eliptycznym kształcie z elementami byczego napletka – jak na świat dość nieświeżo, jednak kraj przyjął kreację jako objawienie i do dziś dzień zdjęcie Jowity w tej właśnie sukni znajduje miejsce tuż obok świętych obrazków w każdym porządnym polskim domu
Jowita kroczy po czerwonym dywanie trochę jakby szła, a trochę jakby nie szła. Bo o Jowicie to się mówiło, że jak chodzi to fruwa i tańczy, a jak mówi to śpiewa. Więc tak tańcząco fruwała i śpiewała do mikrofonów torturowanych spoconymi rękami dziennikarzy rozdając sweet kissy jak pomarańcze. Polska płakała. Płakały góry i morze, drzewa i rzeki, płakali ludzie pracy i bezrobotni, abstynenci i pijacy, choć ci ostatni płaczą zawsze, gdy brakuje im na flaszkę.
W całej tej swojej wspaniałości staje przy mównicy jak zapowiedź lepszych czasów. Matka Teresa. Matka Lubicz i matka Mostowiak. Wokół niej kłębowisko drogich krawatów, złotych zegarków i wymyślnych, umawianych z dokładnością co do minuty i w najbardziej ekskluzywnych salonach fryzur. Zaciekle walczą ze sobą zapachy z najlpilniej strzeżonych półek Douglasa. Wszyscy chcą wypaść jak najlepiej, by nie wypaść z obiegu.
Zaczynają się problemy z mikrofonem. Zatęchłe powietrze na sali przecina okrutny pisk, niektórzy zatykają uszy, ktoś z tyłu mówi, że chyba chuj z tego będzie. Zza kulis wyskakują jacyś ludzie i rozmawiają z gwiazdą ceremonii. Każą się odsunąć i grzebią, obstukują, chuchają. Próba mikrofonu, raz, raz... Piiiiiiiiiiii! Próba… Łiiiiiiiii! Na sali poruszenie, w telewizji nie omieszkali wspomnieć, że organizatorzy mają problemy z mikrofonem, jakby tego nie było, kurwa, widać. Ale przecież oni muszą coś mówić. Mówią na akord. Im więcej taki prezenter powie, tym większy przelew zasili jego konto. A on potrzebuje pieniędzy, oj, jak on ich potrzebuje! Na szampany, kawiory, męskie prostytutki, bo garnitury to on dostaje od telewizji, więc w tych garniturach chodzi całe życie. Jeśli kiedykolwiek spotkasz prezentera ubranego w coś innego to będzie to oznaczać, że dorabia na boku, albo wydał jakąś gówno wartą książkę, za którą wydawnictwo zapłaciło z góry kupę siana w nadziei, że będzie bestseller, a potem kurwica, bo nie dość, że nie idzie, to się jeszcze wszyscy z tego badziewia śmieją.

2011/05/13

Jowita superstar, czyli don’t cry for me, Hindenburg


Jowita superstar, czyli don’t cry for me, Hindenburg

            O Jowicie to była taka historia, że gdy miała dziewięć lat, dostała od rodziców Wąsa, w którym zakochała się od pierwszej wybebeszonej jego kłami lalki. Chodziła z nim na spacery, urządzała piesze wycieczki autokarowe, na które przemycała go w starej skórzanej torbie, gdzie się kilka razy prawie udusił oraz dwa razy zesrał, co Jowita przyjmowała ze stoickim spokojem, jako, że pałała do Wąsa miłością bezwarunkową. Zabierała go na lody i ciastka, które sama pochłaniała w ogromnych ilościach, a jemu kazała patrzeć i czasem jakby grożąc palcem tłumaczyła, że jeśli mu ten widok żołądka na amen nie wykręci, jeśli go nie zabije, to go wzmocni. Ją samą tak wzmocniło, że przy wzroście metr czterdzieści sześć ważyła prawie siedemdziesiąt kilo.
            Któregoś dnia Wąs strasznie posmutniał. Każdy ruch sprawiał mu ból. Nie ruszał miski, z której wystawał cały Mount Everest łakoci i leżał tylko na swoim miejscu w kuchni patrząc z wyrzutem tymi wielkimi oczami na Jowitę. Ta z kolei udawała przy nim, że nic się nie stało, pogwizdując wesoło i śpiewając piosenki o Chrystusie poznane na lekcji religii, a w pokoju, poza zasięgiem jego wzroku płakała strasznie i gorzko, bo doskonale wiedziała, że przy jej tuszy nie powinna była na nim siadać podczas zabawy w „Świętą Jowitę wjeżdżającą na osiołku do Jerozolimy.” Wiedziała również, że dni Wąsa są policzone i że lepiej będzie się go pozbyć zanim rodzice zorientują się, że ich córka uczyniła kaleką swoje ukochane zwierzątko. Złamałam Wąsa, płakała Jowita. Oj, jak płakała. Ten dzień był jego ostatnim.
            Po jego śmierci coś w niej pękło i nie były to bynajmniej żadne ze spodni, które miały w zwyczaju rozwalać się w szwach na jej tyłku, za każdym razem, gdy się schylała. O, matko, jak ona się schylała. Zaćmienie zupełne, aż ptaki spadały z nieba i wbijały się dziobami prosto w ziemię. Nic więc dziwnego, że wkrótce jakiś mrok w Jowitę wstąpił, sam czort wyskoczył z rozżarzonych węgli wprost do jej serca, żeby tam siać chaos i zniszczenie, pić wódkę, wrzucać koks i wieszać wykrochmalone smołą firanki w jakieś jebane, pedalskie ażurki. Jowita z dnia na dzień przeszła absolutną metamorfozę z Mezopotamią, przefarbowała się na czarno, zawiązała ciemnoszarą chustę na głowie, a na nadgarstkach malowała sobie pentagramy i wywrócone do góry nogami krzyże, co spowodowało, że dzieci w szkole, zamiast „gruba lesba,” wołały na nią „czarna świnia.” Jowita uważała to poniekąd za formę awansu społecznego. Wmawiała wszystkim, że potrafi rzucać uroki i że straciła dziewictwo z szatanem w lesie na splamionej krwią kozła ściółce. I że Lucyfer w obejściu jest całkiem przyjemny, tylko trochę śmierdzi mu z ryja mułem rzecznym i obficie się poci. In nomine Karkówka nostri Boczek Wędzony excelsi!
            Nie trzeba było długo czekać na jej kolejną przemianę. Po tym jak młodsze koleżanki z działającej przy kościele grupy Marianek spuściły jej wpierdol i zostawiły na pastwę trzech pryszczatych ministrantów-gwałcicieli, w tym jednego szczególnie pokrzywdzonego, z tylko jednym jądrem i stulejką, zakochała się w Beatlesach. Romans zakończył się niecały rok później, wielkim dramatem w 2006, kiedy dowiedziała się, że Lennon nie żyje. Stwierdziła, że bez niego The Beatles nie mają sensu, spaliła wszystkie płyty i gadżety, najadła się kaszanki i roztrzęsiona usiadła przed telewizorem. Ubolewając nad swoim okrutnym losem jednym uchem przysłuchiwała się głosom aktorów wydobywających się z odbiornika. Było coś o miłości, o tolerancji, było o śrubokręcie, stężeniu cukru we krwi i różnych takich kataklizmach trapiących ludzkość od zarania dziejów. Jowita zwróciła wzrok w stronę ekranu. Zobaczyła uśmiechniętą, akuratną twarz z rdzawym tapirem na czubku głowy, potem starą gębę mówiącą ze wschodnim akcentem, dziecko z downem i turlającą się wzdłuż drzwi łazienki puszkę piwa, aptekarkę z wyrytym bananem i lekarza, który był taki, kurwa, mądry, że spokojnie mógłby startować w wyborach prezydenckich. A chuj tam prezydenckich. Gdyby tylko zechciał byłby dyrektorem świata.
            Jowita poczuła skurcz macicy, jej ciałem zawładnął dreszcz. W jednej chwili zrobiła się mokra, za oknem trzasnął piorun i rozpętała się burza stulecia. Pochłonął ją bez reszty ten świat seriali i z miejsca stała się jego najbardziej fanatyczną wielbicielką. Wiedziała wszystko o każdej postaci rodzimych produkcji. W każdej wolnej chwili z niemal hitlerowską gorliwością nadrabiała wszelkie zaległości. Z czasem wzięła udział w kilku olimpiadach z wiedzy o polskich serialach, to w Międzybrodziu Bialskim, to w Aninie i Ustrzykach Dolnych. Zjeździła kraj wzdłuż i wszerz zdobywając główne nagrody. Jej stara, błyszcząca meblościanka rodem z lat siedemdziesiątych uginała się pod ciężarem trofeów – Złotego Cewnika, Kryształowego Podajnika Na Papier Toaletowy, platynowego czegoś o fallicznym kształcie, Diamentowego Bąka i wielu innych. Mianowano ją rzeczniczką do spraw polskich seriali, a dziennikarze przypuszczali regularne szturmy na Buchenwaldczyków, gdzie zamieszkiwała wraz z rodzicami, chcąc wydobyć od niej choć kilka słów, by je wrzucić na pierwsze strony. Zaproponowano jej również objęcie pieczy nad redakcją „Świata Seriali,” lecz ona, w stylu wielkich gwiazd, zdecydowała się pozostać niezależna. Najważniejsza była satysfakcja, bo pieniądze z renty za koślawość kolan i kaprawe oko całkowicie wystarczały by zaspokoić wszystkie zachcianki. Na temat Jowity można by powiedzieć wiele, lecz na pewno nie zaliczała się do osób wymagających.
            Przeprowadzka do Warszawy była już tylko kwestią czasu. Mnogość stołecznych konferencji, spotkań i bankietów wymusiła na Jowicie taką właśnie decyzję. Nie miała nic przeciwko podróżowaniu pekaesami, o nie, uwielbiała je, jako, że były dla niej symbolem wolności, a ich wnętrza pachniały dzieciństwem. Jednak w ciągu kilku miesięcy została napadnięta cztery razy, w tym raz prawie zgwałcona, do czego ostatecznie nie doszło z tego tylko względu, że sprawca zasnął na swej ofierze, gdy próbował uporać się z  jej wielkimi majtkami. Kiedy na miejsce przybyła policja, jeden z funkcjonariuszy dyskretnie poinformował Jowitę, że zastanawiano się czy w ogóle wysłać patrol, ponieważ otrzymano zgłoszenie, że jakiś mężczyzna gwałci hipopotama na wschód od przystanku PKS, a oni się takimi sprawami nie zajmują, bo od tego są Mulder i Scally. Ale, że i tak nie mieliśmy co robić, przyjechaliśmy z ciekawości, żeby chociaż trzasnąć kilka zdjęć, żartował policjant ku uciesze wszystkich zgromadzonych. Nawet sprawca przebudził się na moment, żeby Jowitę wyśmiać, a potem beknął, wyrzygał się i z powrotem zasnął. Z tego co słyszałam wlepiono mu tylko grzywnę w wysokości dwustu złotych za deptanie trawników, bo historii o gwałcie nie kupił nikt – policja, sąd, prokurator, ani nawet sam Jezus.
            W stolicy na czerwonym dywanie witał ją prezydent wraz z małżonką, która podobno z miejsca zaproponowało, żeby zwracała się do niej per ciociu. Przystanek przypominał poligon wojskowy, wszędzie błyskały flesze aparatów, a fotoreporterzy przepychali się jak zwierzęta wznosząc do nieba dzikie okrzyki, zdumieni i zachwyceni faktem, że tak poważana osobistość przybyła na galę zorganizowaną na jej cześć pekaesem. Jowita! Jowita, tutaj! Spójrz tutaj!
            Wyglądała skromnie ubrana w dość osobliwą spódnicę w indyjskie wzory, brązowe kozaki, po których od razu widać, że to urodzinowy prezent od kogoś, kto zna się na modzie jak tania dziwka na savoir vivre. Dopełnieniem wszystkiego była marynarska bluzka z pierdolną złotą kotwicą na plecach i haftowanym napisem Alcatraz ’89 oraz słomkowy kapelusz z żółtą tasiemką i przyczepionym do niej tandetnym chabrem a la Krupówki 1994. Podobno nowa ciocia od razu zapowiedziała, że image ulegnie zmianie, że to do naprawy, się nie martwić, że będzie sporo dłubania, odchudzania, naciągania, wygładzania, ale da się, da się. Że Audrey Hepburn z niej nie zrobimy, ale, coś hepburnopoidalnego na pewno, że to ten kierunek i gdyby odjąć cztery podbródki z jej twarzy i zwisające tłuszczem policzki, można by zobaczyć tam jakąś namiastkę Audrey, że to ten kierunek, a nawet jeśli nie, to się coś przeszczepi, skórę z dupy albo korę dębu. Będzie sensacja-rewelacja. Tylko, Jowitko, śląskie standardy żywieniowe w kąt, więcej ruchu, mniej kotletów i em żet w ogóle, bo jak cię stracimy, to ten świat uschnie.
            Ale ząbki to ty masz, maleńka, w opłakanym stanie, mówiła pani bogini stomatologii i protetyki pochylając się nad rozdziawioną gębą pacjentki. Czy wy… no, ci… Ślązacy… Czy wy żywicie się węglem? Bo to tak trochę, kochana, wygląda. Ale spokojnie, naprawimy, wyprostujemy, wyczyścimy. Będą kiełki jak perełki.
            Klinika Pięknych Zębów była kościołem uzębienia znanych i bogatych. Przed wizytą można było obejrzeć najnowsze kinowe produkcje w sali, której nie powstydziłby się żaden europejski multipleks, można się było napić i nażreć do woli czego tam się tylko zachciało, bo bar był na tysiąc gości obsługiwanych przez dziesięć kasjerek, pięćdziesięciu kelnerów i dwustu kirgistańskich, ponoć najlepszych kucharzy, z których każdy był od czegoś konkretnego – siekania pietruszki, krojenia marchewki w cienkie paseczki, albo napierdalania w kotlety. Stomatologów zatrudniano najwybitniejszych w kraju albo i nawet na świecie, co przyniosło klinice tytuł Panteonu Dentystycznego 2004, a to jeszcze bardziej podniosło jej prestiż.
            Z zębami jak tik-taki Jowita trafiła pod skalpel najlepszych chirurgów, którzy byli tak dobrzy, że ładniało się już po pierwszej, stricte informacyjnej wizycie, w czasie której następuje konfrontacja własnych oczekiwań i ideałów z tym, co faktycznie mogą ci zaoferować. Jowicie zaoferowali tyle, że po kilku tygodniach zrobiła się z niej ćwiartka. Odsysano i odsysano, wycinano, krojono i usuwano, aż z tej niewielkiej ćwiartki zrobiła się jeszcze połówka. Kiedy Jowita zobaczyła w lustrze efekty trwających tygodniami męczarni rozpłakała się ze szczęścia i zdumienia, i tak płakała, i płakała, aż schudła cztery kilo, po czym została wywieziona na psychiatrię z głęboką depresją i wszystkim, co się może u człowieka pojawić doznaniu głębokiego szoku.

2011/05/08

małpy


Wchodzi jakieś radzieckie tremolo, zupełnie nieostre, o niskim natężeniu,
kamera cofa się ukazując drzwi, a za chwilę już tylko zarys budynku.



Małpy... - zaczyna Czubówna Krystyna.

Małpy biorą się z fabryki. Jak chińskie figurki z kruchego plastiku
suną taśmami produkcyjnymi malowane na akord robotniczą ręką.
W genach spoczywa nudna takasamość polskich emerytów,
szarzyzna ich płaszczy, ecru bluzek wraz z beżem półbutów
chujowych jak spacer z góry wyznaczoną trasą.

Koko próbuje opuścić miasto.
Kokardę we włosach rozkurwił wiatr wyjący jak śmierć pod dworcową wiatą.
Za plecami krzykliwe bilbordy pełne bezgłowych ciał skandujących hasła
nie umieraj jako dziewica - zrzuć zbędne kilogramy. Koko myśli i zrzuca
tlący się niedopałek prosto pod pociąg jak wykonująca wyrok. Jest catem,
więc skacze z kwiatka na kwiatek, po nitce do kłębka, na cztery łapy,
niezaprzeczalna jak Holokaust, niezrozumiała jak wczesny black metal.

Przychodzi deszcz, jak święty Franciszek z Asyżu, wychłostać zwierzęta
i to, czym przesiąkły spuścić w studzienkach na obrzeżach miasta.
W miejscu po Koko pozostał bagaż ciężki od życzeń i wyobrażeń,
którym nie interesuje się nikt poza tnącą jak sierp ulewą.
Pociąg jęczy i rusza pusty ze ścierającym mózgi jazgotem.
Porzucone psy zawsze czują swego. Małpy rozszarpują.



[maj 2011]

2011/04/16

armageddno


deszcz w kolejnym starciu z chropowatością chodnika. ulice płyną i płoną.
grupowy onanizm termometrów, kto pierwszy zleje się gorącą rtęcią. burza
pamięta jak studzić miasto, które jest piekłem, tyle że z makiem i stacjami metra.
dżdżownice-kamikadze wychodzą ginąć męczeńską śmiercią. latem pod laczem.
na skrzyżowaniach światła jak elektroencefalografy. czytają nam mózgi,
kręcą zwoje w loki. omnipotencja jest tylko przypinką na piersi.

poznałem cię w intergettcie jako największe cyce interii
o twarzy lalki natalki. miałaś za nic majtki. wklejałaś mi zdjęcia
swojej waginy i piersi w zwisie na tle rubina i fikusów beniaminków,
mokra na widok moich serc w ASCII arcie słanymi zamiennie z kutasami.
to taka miłość jak stad donikąd. jak gwałtpiguly przy dyskoblastach.

jest tu zaklęty pewien wykurwistycyzm. nocami sale skwierczą modlitwą,
na grylla polecają się produkty z biedronki. są densy, są baunsy i arse amandi.
i noce czarne jak oci ciorne, w których nie ma już gdzie wybiegać myślami.
jest jedynie gdzie źle skończyć i połamać nogi. jest nigdzie, a czerń dupy,
w której się znaleźliśmy ma żałobny odcień diamandy, nutę jej heaven have mercy.

mamy umięśnione usta, języki jak pompy, dwuletnią gwarancję na życie wietrzne.
jest armagetto i armaggedno. brak wielkich nazwisk do mantrowania.



[lipiec 2009]

kaminałty


I
spielberg nie maczał palców w moim życiorysie. ominął mnie
extra-terrestrial schindlera, podróże w czasie. zysk w tym stuleciu
przeplatany jest stratą. jak gdyby zerowy bilans był porządkiem świata.
wizja kryzysu i sci-fi kazirodztwo - jesteś wciąż gdzieś pomiędzy,
lecz wyjdziesz z mody nim sporządzę inwentarz kolejnej dekady.

II
sprawdzam się w ckliwych monumentalach. poznałeś najlepiej skrzypienie
mojej huśtawki nastrojów. mentalna implozja? raczej artystyczny okres
z menstruacją włącznie. niewiele z poety. tylko słabe nerwy.

III
to się nie sprzeda. ubiegł nas ledger z gyllenhaalem. nawet jako sequel.
to się nadaje już tylko na beczkę z opowieści edelmana. mówisz -
prehistoria. nie, bo widziałem. wciąż jeszcze na nie wpychają.



[kwiecień 2009]

2011/04/11

historie wojenne


Ciągle żyję w separacji ze szczęściem.
Następują wszystkie te tragiczne zdarzenia, które widziała w snach po feralnym upadku ze schodów, kiedy wyszło na jaw, że nosi perukę, a jej szef nie lubił się z ZUSem, w związku z czym musiała zapłacić za każdy dzień hospitalizacji. Och, gdyby wszyscy tak błyskawicznie zdrowieli.

Po wypadku stała się bardzo szczególną osobą, a jej status społeczny w okolicy natychmiast poszybował w górę. W końcu przestała być postrzegana jako styrana życiem żona pijaka i awanturnika oraz matka wyuzdanego homoseksualisty nie wahającego się użyć publicznie rajstop, czy kapelusza w stylu Lizy Minelli. Stała się wyrocznią całej ulicy Leśnej, nową Madonną, spikerem Boga, i tylko złośliwi upierali się, że może być najwyżej starą, pieprzniętą babą, której świat się poprzekręcał po upadku na głowę. I, że lepiej by tego swojego Achima pogoniła do jakiejś roboty, bo tych starszych dzieci nie szkoda, bo to i tak odszczepieńcy, ale tym młodszym, to się już się nawet kończyny od głodu skręcają.

Nieważne co mówią. Ważne, że my znamy prawdę.
Jedzenie może nie zawsze było, w przeciwieństwie do piwa i papierosów, ale kiedy już się zdarzało, to się siadało i całą rodziną jadło. Do dziś pamiętam niektóre zabawne sytuacje i aż łezka się w oku zakręci, jak na przykład wtedy, gdy ojciec przychodził tak pijany, że myślałem, że to ostatnie minuty jego życia, rzygał do gara z zupą warzoną z podgniłej brukselki i innych śmieci, z myślą o kilku kolejnych dniach, a ona rzucała się na niego w furii z deską do krojenia uderzając kantem w plecy, jakby tłukła schab, i krzycząc oddawaj pieniądze, ty parszywy skurwysynie! Słyszałem wtedy jak mu chodzi kręgosłup i przyrzekałem sobie, że nigdy nie będę taki jak ojciec, bo to strasznie chujowo oberwać deską w taki sposób.

Mam nadzieję, że nasze sąsiadki już jej nie nachodzą.
Zwłaszcza ta Stasiakowa, która podkrada nam kartofle wynosząc je w kieszeniach fartucha, systematycznie po dwa, albo trzy, gdy mniejsze, o czym nigdy nie wspominałem, bo wiem jak bardzo pałała do niej sympatią.
Raz też z rękawa podstępnej staruchy wypadła i poturlała się figlarnie piękna, okrągła rzodkiewka, którą ta szybko pochwyciła i ściskała w dłoni do końca wizyty, aż z bulwy została plama.
Podejrzewam, że działa w spółce z Dudkową, która bezczelnie grubo smaruje kanapki Delmą, i nie wiadomo, czy nie przemyca. Możliwe, że ma jedynie zaburzone poczucie proporcji podobnie jak ciotka Kornela nakładająca na jedną kromkę chleba trzy plastry szynki, jeden sera i listek sałaty, co nazywała grzechem śmiertelnym i głównym powodem, dla którego powinna po śmierci trafić prosto do piekła. Albo jest po prostu, kurwa, wygłodzona.

Wiem, co pomyśli. Znowu się rozpisuje.
Już ją tam widzę jak wywraca oczami i wzdycha ciężko i świszcząco jak przy astmie, którą zresztą ma wraz z całym pakietem innych chorób, od nerwicy po hemoroidy. Ale wie doskonale, że czasem muszę wywietrzyć serce, że potrzebuję w czarnej godzinie zniknąć z kieliszkiem wina, szprycą albo garścią barbituranów, by poddać się zadumie, a potem budzić się we własnych wymiotach przeplecionych przez włókna ubrania i włosy, przepocony i rozdygotany, krzycząc albo "jestem szczęściarzem," albo "niech ktoś wezwie pogotowie."
To taki rodzaj oczyszczenia.

Już nie pracuję w fabryce zabawek. Odkąd na tyłach magazynu, w zamykanych na noc pomieszczeniach z kratami w maleńkich oknach spłonęła cała dzienna zmiana nielegalnych Chińczyków i innych Koreańców, zakładowi zaczęły przyglądać się różne stowarzyszenia i organizacje licytujące się na formy pomocy. Przez chwilę było dość głośno, przyjechała banda amerykańskich fotoreporterów z aparatami jak działa przeciwpancerne, ostrzelali naszą biedę, wyzysk i ogólne nieszczęście, po czym wrócili do domów z reklamówkami pełnymi najlepszych zabawek dla swoich dzieci otrzymanymi w prezencie od naszego dyrektora. Obiecywano poprawę. Ponoć mieliśmy nawet mieć przyznane jakieś prawa, że niby jesteśmy jednak warci więcej niż pół dolara za godzinę pracy, ale po wszystkim okazało się, że jedyną zmianą było dostarczenie srajtaśmy do wypełnionej gównem i moczem kabiny, którą ktoś miał czelność nazywać toaletą, całkiem zresztą zbędnej, bo i tak nie wolno nam było z niej w czasie pracy korzystać. Postawiono również dystrybutor z wodą na środku hali, ale pomijając fakt, że zapomniano o kubkach, żaden z pracowników nigdy się do niego nie zbliżył, bo to tak nie na miejscu, przerwać produkcję, żeby pójść się napić. Poza tym każdy z nas w skrytości ducha podejrzewał, że to dla podpuchy, że jak się podejdzie to zaczną do nas strzelać te kurwy strażnicy.

Zdarza mi się tu tęsknić. Zdarza mi się płakać tak rzęsiście i szczerze jak wtedy, gdy kompletnie pijana opowiadała mi historię, jak to przed laty, będąc ze mną w ciąży, skakała z łóżka na brzuch, aż jej strzykało w łokciach i kolanach, a gdy to nic nie dało, po uzbieraniu odpowiednich funduszy, wybrała się na skrobankę do ginekologa po protetyce na zarządzaniu i markietyngu, ale coś ją po drodze ugryzło, a że było ciemno, do dziś nie ma pewności, czy to był pies, kot, czy jakiś wściekły bezdomny. Chociaż ta ostatnia opcja raczej - jak twierdzi - odpada, bo wtedy każdy Polak miał dach nad głową, a jedynymi bezdomnymi w kraju byli ludzie z powieści Żeromskiego, choć nawet i oni nie do końca.
Znaleziono ją rankiem za wiatą przystanku, nieprzytomną i wpół nagą, co nie było nowością i natychmiast pod wieczór odwieziono do szpitala, gdzie spędziła 4 miesiące symulując śpiączkę, bo tylko w ten sposób mogła zaoszczędzić na wczasy na Helu. Gdy zadenuncjowała ją sąsiadka z łóżka obok, której najpierw zaczęły w cudowny sposób wyparowywać drożdżówki, a potem, gdy na własne oczy zobaczyła, że wyparowują do żołądka pacjentki w comie, stwierdziła tylko, że dobrze się stało, bo cipa tak jej zarosła, że mogłaby robić za falochrony w Pobierowie, a kiedy spoglądała pod pachy, nie wiedziała, czy ma jeszcze ręce, czy już skrzydła. A na Hel i tak nie jedzie, bo nikt nie uprzedził jej, że to tak daleko i w dodatku nad morzem.
Niecałe dwa tygodnie później do szpitala przyszła kartka, której adresatem była 'zdrajczyni' z łóżka obok. To była jedna z tych urodzinowych, nijakich kartek, które się wysyła z konieczności, w pośpiechu, wybierając pierwszą lepszą z pocztowej przeglądarki. Pod bukietem gerberów lśnił posrebrzany napis 100 lat..., wewnątrz nierówno, czarnym cienkopisem w chorobie i nieszczęściu.
Wiem, to dokładnie w jej stylu.

Nie tęsknię. Ani za nią, ani za ćwiartką niej, za żadną częścią. Zresztą wiem, że z wzajemnością. Piszę to za każdym razem, nie dlatego, żeby jej przypomnieć, albo sprawić, by cierpiała, lub zastanowiła się nad sobą. Po prostu nie mam do kogo pisać.
Zawsze była nieobecną duchem marzycielką. Marzyła, że obiad zrobi się sam, podobnie jak porządek w naszym obskurnym M3 i życiu w ogóle, a nas porwie tornado i roztrzaska o skały daleko, w nienazwanym miejscu, żeby nie musiała zawracać sobie głowy pochówkiem.
Wieczorem wybiorę się na pocztę. Kupię znaczek i kopertę. Trochę tam postoję, pokręcę się, poczekam obserwując ludzi. Tubylcy żyją szybko i intensywnie, wysyłają listy jeszcze zanim je napiszą. Z kolei tutejsze poczty mają automaty wydające numerki. Myślę, że ona nigdy by tego nie ogarnęła. To zbyt wielkomiejskie. Wciskasz symbol stanowiska w zależności od tego, co chcesz załatwić - kółeczko, gdy chcesz nadać paczkę, kwadracik, jeśli odbierasz przekaz pieniężny, natomiast w przypadku, gdy zaginęła twoja przesyłka, wchodzisz obwieszony ładunkami wybuchowymi i też coś wciskasz, tylko, że tego już się nie da tak łatwo zweryfikować. Otrzymujesz numerek i w tym momencie nieważne czy jesteś Polakiem, Meksykańcem czy Azjatą, lesbą czy nałogowym onanistą, czy pracujesz w banku, czy obsługujesz myjnię samochodową. Jesteś tym numerem wyplutym przez maszynę i masz prawo wysłać swój zasrany list w takim samym stopniu jak inni. Ani większym, ani mniejszym.
Najważniejsze, że nie trzeba tu znać języka. Wszystko odbywa się automatycznie. Uśmiechnięte panie czytają w myślach, kleją znaczki i podbijają stemple z taką gorliwością, jakby to od nich zależało ludzkie życie. Nie ziewają, nie krzyczą, nie straszą, że cię wyrzucą na koniec kolejki. Nie mają przerw co godzinę, nie obsługują cię z kanapką z salcesonem w ręce. A jeśli na wejściu krzykniesz Allah Akbar, masz cały urząd wraz z ochroną i kompletem petentów u stóp. To lepszy świat.

Chciałem jej wysłać trochę forsy, żeby miała na krajowe wycieczki do Ustronia i Krynicy Morskiej oraz te drogie kremy dostępne jedynie w aptekach, ale tu trwa wojna, trzecia i ostatnia wojna emigracyjna o pieniądze na czynsz za parszywy pokój z kiblem, zupy w proszku i nadgodziny, które w przeciwieństwie do pieniędzy mnożą się jak wszy. Nas, Polaków, łączy tu zawiść i fantastyka. Bo tu każdy odnosi ogromne sukcesy montując filmy, wydając książki, zarządzając działami potężnych korporacji. Każdy podpiera się kłamstwem i tylko wtedy jest frustratem nieudacznikiem, gdy śpi. Bo kiedy umysł śpi, budzi się piękna Polska spadających kasztanów w ospałych lasach, domy z uginającymi się od bigosu i kapuśniaku stołami, które omija opieka społeczna i komornicy. Budzą się żelki Haribo i pianki Jojo. I cała reszta niedorzecznych chujstw.



[pierwsza połowa kwietnia 2011]

2011/04/07

rezystancja


choć był to dla ciebie drugi dzień ciszy
nie przestałaś słyszeć jak skrzypią sprężyny.
wciąż czułaś jej zapach i żelazną rękę.


znaleźli cię na strychu, gdy po twojej matce
pozostały tylko ślady rubinowej szminki.
mogli pozwolić ci umrzeć, a bóg machnąłby ręką.
z braku wolnych etatów dla bękarcich dzieci

przydzielili ci celę z widokiem na srom świata,
gdzie z nakazem milczenia studiowałaś pilnie,
jak mieć serce z cegły i marskość w źrenicach.
przeorałaś wzdłuż rynsztok całym swoim ciałem.

dziś odtwarzasz życie w najdroższej dzielnicy,
a bóg jest spłukany. wstaje od stołu. wywraca
krzesło. zabiera płaszcz i sfatygowany kapelusz.
wychodzi zbyt głośno jak na przegranego.


to jest triumf, sereno. jedz małymi kęsami.



[luty 2009] 

johnny


tak to już jest z johnnym.

johnny otwiera oczy. poprawia włosy
czując jak grudki ziemi wypadają
z nosa. johnny nieproszony. rośnie

szybko wiążąc się z innymi,
choć dostrzega ich nietrwałość
oraz giętkie kręgosłupy. dojrzewa
ukryty pod milowym kamieniem

w kokonie opłucnej i dwunastu
par żeber. nieświadomy posunięć
i drgań ziemi na skutek jego
nieostrożnych kroków.

spada i spala.

tak to już jest z johnnym. 



[styczeń 2009]

asfiksjofilia

         
          Wywracasz oczami, jakbyś muśnięciem rzęsy chciał nadać mi odcień niewidzialności.
W takich chwilach mam ochotę złapać najcięższą, pomijając moją głowę, rzecz w pobliżu i walnąć cię w czoło, żebyś poczuł, co to dla mnie znaczy nie wywracać oczami. A potem pilotem. Rewind, play, rewind, play. W kółko. Aż się nauczysz.
          Tylko dlatego, że jeszcze w ciebie wierzę, artysto bez dorobku, pomimo, że ta wiara staje się przezroczysta jak twoje obrazy. Z czasem ulega przemianom i dziś przypomina raczej paczkę m&m'sów, które zjadam oszczędnie, jeden po drugim. Trochę jak bezdomny, ze świadomością, że to się dzieje po raz ostatni w życiu. Tak w ciebie wierzę. Zapisz, bo zapomnisz. Oszczędnie.
          Oszczędność jest ci zresztą doskonale znana i w zasadzie mógłbyś mieć tak na imię, a wtedy wołałbym na ciebie po prostu O, w skrócie, jak O, kurwa, czy O, ja pierdolę, ale wystarczyło ci zastąpienie nią pierwszego punktu dekalogu.
          Spadek wartości stał się faktem dokonanym. Płótno się marszczy, pędzle łysieją w rękach, farby wydychają pigment zaraz po otwarciu i kiedy dzieje się najgorsze, mówisz, że to ma jakieś powiązanie ze mną. Zaczynasz teatralnie rzucać się na krzesło z dłonią ku głowie od zewnętrznej strony. Stajesz się tubką z pastą nazwaną moim imieniem. Wychodzę ci gardłem. I pojawiam się.
          Pojawiam się w całej tej, kurwa, magicznej otoczce, z mieczykiem z badyla i pelerynką. Jak wcześniej na zbity pysk, tak teraz na ratunek. Odkryć na nowo te stare historie, pochwalić się stopniem inwalidzkim, mówić nie słuchając.
          Od tego momentu do zdarcia gardeł i konfliktu interesów, dzieli nas tylko chwila euforii. Mamy na siebie dwa rożne pomysły, w sensie - ja mam jakikolwiek, ty nie masz w ogóle. Wtedy znów jest okazja by wywracać oczami, jakbyś chciał rzęsa zdmuchnąć mnie z powierzchni ziemi. It's so out of order. Mam to już gdzieś na taśmie. Rewind, stop, rec. Od nowa.
          Wzorem twoich farb, zaczynamy gubić intensywność kolorów. Zostajesz w sepii jak na starych zdjęciach z wiejskich pogrzebów. Robisz mnie na szaro. Wszystko jest kłębkiem znanych nam sekwencji, nieświeżym schematem, w którym masz zimne ręce i jak zawsze cierpisz na chroniczny zanik powiek, a ja, prince charming, mam ich dwie pary i czekam tylko, by dokleić ci na ślinie.
          Moja nadgorliwość kontrastuje z każdym twoim cichym skurwysyństwem, poskładanym w ciele jak horda matrioszek. Kontrastuje w ogóle. W znaczeniu globalnym. Przyprawia o zmęczenie, drąży mnie jak melon przed wystawną fetą, srebrną łyżeczką, która wystaje ci z gardła, oznajmiając tym samym: opierdolę cię do kości nim odwrócisz się na pięcie.
          To tania bajka dla dużych dzieci przeplatana sadomaso, pluciem w twarz, zastraszaniem i dymem papierosów. Porno dla kalekich od megakalekich, którego końcówkę znasz zanim jeszcze rzucisz okiem na tylną okładkę. Approx. time three years. Three years? Fuck! Dłubanie w nosie. Klekot szczęk. Oklasków nie będzie. Neverending end.

dzień charlotte


masz do krwi wykrzyczane płuca, charlotte,
krzywe palce u dłoni i zero pomysłów
na kontynuację świata.


przyzwyczaiłaś ich do hałasu. tymi rękoma,
których dziś nie wyjmujesz z kieszeni,
rozciągałaś na ich oczach skalę richtera.
byłaś kojarzona z chaosem stromboli,
z ofensywą bębnów granych na dwie stopy.

zaschniętym piórem rozbierasz na sfery
tę kulę, z której kiedyś, jak z piersi
matki wysysałaś życie. szukasz krzesiwa,
świadoma widowni, przełykasz ślinę. czekasz

aż zaczną ci wmawiać, że się skończyłaś,
i że nie wiedzą, gdzie był początek,
a twój fenomen brnie w stronę zmierzchu
jak staromodne bożyszcza nietzschego.



liczysz czas do dnia charlotte,
gdy bóg zamoczy w tobie swoje ciepłe palce,
wskaże nowe światy do zwerbalizowania.



[maj 2009]

2011/04/04

z dymem


mieszkaliśmy kilkadziesiąt butelek dalej
w żółknących przyczepach na obrzeżach
miasta a nasze matki poznały się
w kolejce po zasiłek

mówiłem że będę wielki jak to drzewo
przy bajorku na którym liczyliśmy
życia okolicznym kotom a ty powtarzałeś
że chcesz być jak tato

pamiętasz zrobiłeś wędki z patyków
siatkę z drutów i starej pończochy
rankiem mieliśmy pójść nad rzekę

a nocą krzyczał twój ojciec płakali
sąsiedzi jak znikałeś wraz z mamą
pośród kłębów dymu

moja też zasypiała
z zapalonym papierosem



[czerwiec 2008]

dawałam


dawałaś jeść swoim dzieciom?

a co to za pytanie w ogóle pewnie że dawałam

ja ciebie teresko nie osądzam
broń boże ale padły takie zarzuty

dawałam
jak byłam w domu to dawałam

rozumiem ale syn twój twierdzi
że zdarzało ci się niejednokrotnie
zniknąć z domu na kilka miesięcy

ale jak już w domu byłam
to dawałam



[maj 2008]

mama śpi


tata wciskał play, aż robiła się czerwona
na twarzy i ciele. myślał, że pralka trzęsie się
na widok męskiej ręki. polak katolik biały.
jebany zza ściany, miernota zza płota.

mama śpi. wypluta jak tłusta końcówka kotleta,
na jego ciężkich rękach. jest barszcz z zębami
wylany przy niedzieli na koszulę w bieli.
familiada tnie pytaniem o rolę kobiety.

łóżko mamy pachnie odprawianym pogrzebem.
gdyby wstała, naniosłaby ziemi, płaczu
sióstr, matek i córek, poczucia winy.

pedałem każdy, który się wzruszy. 



[luty 2010]

2011/04/01

turpistycyzm


beatkię obudził huk w głębi tuszy.
zaczyna się, pomyślała, po czym zeszła ta boczkowa dama
z takim pośpiechem, że pod pachami wyrosły talerze.
dom malał z każdym kęsem. za oknem, przeciwnie.
świat stawał się większy. na drodze do nieba
lśniła przerywana linia z białej czekolady.

miss lukrowanego pączka idzie na wojnę o czystość kiełbasy.
w uścisku wrogich szczęk, lecz z wiadomych względów nie całkowitym,
stoi i wcielając się w żelkę, a raczej żelichę, gra scenę strachu.
gdyby jej ramiona nie wystawały poza okiennice,
a obrót wokół własnej osi nie przyprawiał ścian o pęknięcia,
można by powiedzieć, że znalazła się w potrzasku.

euforia następuje chwilę po tym jak spadają bomby.
królowa schabu znajduje schronienie w pancernej lodówce,
gdzie śpiewa hymny świętym budyniom i salcesonom.
następuje symboliczne ukoronowanie sznurem serdeli.
im wyżej kurtyna, tym głośniejsze oklaski.
hrabina von leberwurst na błyszczącej scenie
w piosence obwisły holokaust spasionych świń.



[marzec 2010]

magda nieem


magda dojrzewa. kiełkują jej cycki, nabiera kształtów i dobrych zwyczajów.
zaczyna pisać podniosłe teksty o kalekich dzieciach i jebanych aniołach.
nikt nie chce czytać, co magdę uwiera. magda jest wewnątrz zatłoczona.

z magdy się śmieją. z magdy się śmieją koleżanki, że jej usta
nie błyszczą od maybelline'owskiej szminki. że cała nie błyszczy
od kremów z sephory, balsamów do ciała, wiedzą z nowego cosmopolitana.
jak każdy żałosny antybohater, magda nie wierzy, że los się odmieni.

kilka lat później magda wysyła głośny list do świata. pisze:
czuję się rozkurwiona na maleńkie cipki całą pierdolnością tej pięknej warszawy.
są jarmarki i lunaparki, starsi panowie, jak balony ciągnięci na srebrnych sznureczkach
przez kurwy w kucykach jak 'little pony'. tu magda, ta, dla której skończyły się schody.

zajmuje mnie praca w godzinach nocnych, na dwa baty w teatrze przy lśniącej-błyszczącej.
uwielbiam grać przyjezdną ścierę. taką oporną, co się nie daje. femme fatale i anale,
z kolei za dnia tworzę rymy o upławach i boczku w światowej redakcji 'rynsztoka miasta'.
highlife on high-heels, guys. bjs, dps and bbcs.

jak każda singielka szukam kontaktu, gdzieś w głębi serca, najlepiej w centrum,
co by zgrać go porządnie na szpulę taśmy i gdy starość rozwiesi zatęchłe szmaty nad głową,
będzie mnie mój king kong trzymał na duchu za obwisłe cyce i fałdy pod nimi,
nie pozwalając rzygom wrócić tam, skąd przyszły.



[marzec 2010]

bajka o bożenie


zaproszę cię do domku z piernika jak z bajki, a ty spojrzysz na niego
jak Polak na mango we wczesnych latach dziewięćdziesiątych.
waniliową kładką nad strumykiem czekolady, pomału po schodkach
w oparach truskawkowej mgiełki. do spiżarni, kurwa,

gdzie żołądek się skręca i ryczy o wycięcie
będziesz patrzeć jak łopatą wpierdalam boczek i śmietanę
i te tłuste obrzydliwe ochłapy ze świni od których na sam widok chce ci się rzygać
i głowy kurczaków
i kurwa gęsie pióra
i starte na krem bycze kutasy
i smalec w kostkach
jak sie oblepiam łojem ohydnie obwisła jak płacząca wierzba
pozbawiona nadziei na liposukcję życia

co z ciebie, kurwo, za aktorka, skoro to ja w dziewięćdziesiątym czwartym
na obozie w Rowach grałam Indianina razem z resztą młoździeży, to ja, kurwa,
to ja twarda jak chuj tam stałam i połykałam smarki, bo wymyśliłyście
barwy na gębach z pasty do zębów ostrej jak czające się na wydmach dziwki.

teraz ci pokażę, ty suszu kobiety, gwiazdo festiwalu zdrowego żywienia,
miss niskokalorycznego extra-slim kurewstwa. ja ci pokażę, co znaczy zagrać
rolę życia, ze łzami w oczach, pełną powagą, w oparach słoniny,
deszczu ze skwarek. do ostatniej kartki zeżresz wszystkie strony gazet,
gdzie z dumą i uśmiechem demonstrujesz obciągnięty skórą szkielet.

obsmaruję sadłem ten wasz świat w fasonie slim-fit.





[listopad 2010]

2011/03/31

przypowieść o świętej gizeli


na bloku napis: gizela to gruba kurwa.


gizela leży na łóżku taka rozmemłana, jakby spoczęła na laurach,
albo w ogóle - coś w stylu przymiarki do truły rozmiaru extra-fat-shit.
masturbując paczkę tanich chrupek szuka kuponu na lepsze jutro.
chciałam być aktorką i piosenkarką, ale zostałam samotną matką.

zaczęły się roraty. gizela, jako postać tragiczna bierze swój hand-made lampion
wypocony z trudem na lekcjach techniki i wraz z kornelą i martą
wyglądającymi jak toporne, hanyskie lesby, uzbrojonymi w rurki i przykrótkie kurtki
biegnie na mityng z jezusem chrystusem.





[grudzień 2010]

śląsk nienawidził małgorzaty


ulica bliżej nieokreślona, ale od razu widać, że śląska, albo za taką robiąca.
ciemne jak kopalnie, stare, tłuste kurwy siedzą na ławce przed blokiem
ze zgwałconymi trwałą łbami i wyskubanymi brwiami. licytują się na biedę i sińce,
z każdym klieliszkiem szerzej otwierając swoje zapasowe serca.
panzer division oberschlesien. rot ziegelstein! heil!

na murze napis: lepiej z pizdy nie wychodzić niż na śląsku się urodzić.
dalej: piast pany i rumuny do pieca. o mnie jeszcze nic nie ma
tylko dlatego, że wszyscy oni albo mnie lubią, albo ruchają w dupę.
z cywilizowanym światem łączy nas jedynie nienawiść do żydów
i kaleki konsumeryzm w postaci wyścigu zbrojeń na ruskie papierosy i tłuste obiady.

z przewlekłą wzajemnością śląsk nienawidził małgorzaty
całą swoją modrą kapustą, złożami węgla i czerwienią cegieł,
gdyż nie mógł wetknąć w nią swojego skrzącego wenerą kutasa,
wyrżnąć do kości z kosmopolityzmu.





[styczeń 2011]

fikcje i filie

             
                W trakcie naszej drogi do Rosji w celu sfilmowania niebywałego wydarzenia, jakim miało być otwarcie pierwszego na terenie byłego Związku Radzieckiego sklepu nazwanego na cześć Jelcyna, w którym nie sprzedaje się alkoholu, odkryliśmy coś, co wtajemniczeni nazywają Polską. Niby smutna i krwawiąca, a jednak przy najdelikatniejszym dotyku eksponowała zęby i ostre pazury. Wyglądała dość przykro i pewnie moglibyśmy jej pomóc, lecz, jeśli mamy być szczerzy, chuj nas to wszystkich obchodziło. Koleżanka z zespołu, jedyna kobieta w towarzystwie - gruba Jenny, wyjęła szminkę i napisała "I swallow" na jej czole. Następnie oddaliśmy na nią mocz. Jenny lubi się porządnie zmoczyć.


               - A wielkiemu światu, kiedy nadejdzie, zapuka, to wy powiedzcie, żeby spierdalał. Tu jest kraj małych ludzi! My tu kapustę uprawiamy! - grzmiał pan Józef (56 l.) ze Skarżyska-Kamiennej, po czym spluwając dziennikarce w śniadą twarz tak siarczyście, że część gęstej śliny osiadła na jej żurnalowej grzywce, zdążył zadać sromotnego kopa prosto w najmniej poinformowaną o zajściu tłustą dupę kamerzysty, by następnie zniknąć w swej dumie - polu kapusty, gdzie ziemia z dziada i pradziada spijała pot, krew i spermę i całą resztę ich wydzielin.
               - Run, you bitch! Run for your life! - wrzeszczała nie na żarty podkurwiona, pochodząca z Teksasu, gdzie nawet zwierzęta chodzą uzbrojone, dziennikarka celując do rolnika z automatu. Pada strzał, pada deszcz i pada Józef dramatycznie wyciągając ręce ku niebu. Coś tam jeszcze charczy, chyba "och, kapusto, moja kapusto," resztką sił oblizuje pobliską główkę, wsadza w nią palec, wyciąga i znowu wsadza. I tak aż nie wyda ostatniego tchnienia. Wychodzi na jaw, że Józef był jarzynofilem, i że jego żona wiedziała o wszystkim, lecz zgodziła się na życie z tym warzywnym piętnem.


               Jenny popłakuje. Wchodzi muzyka jak z upośledzonego Disneya. Drzyzga w wyjątkowo nieudanej stylizacji na Indiankę z rakiem jelita grubego zasiada obok i jak zawsze gra ponadprzeciętnie zainteresowaną historią swojej zasmarkanej rozmówczyni. Drzyzga to taka trochę Oprah, tyle, że biała, niebrzydka, bez nadwagi i boskiej otoczki.
               - U mnie, w Teksasie, zawsze ze mnie szydzono - zaczyna, a po jej ciemnej twarzy spływają łzy.
               - Że jesteś małpą, czarnuchem i znaleziono cię w beczce smoły?
               - Nie... Z mojego spiczastego nosa...
               - I dlatego zawsze nosiłaś przy sobie broń?
               - Nie. Mój ojciec mówił, że jak nie będę jej nosić, to mnie zastrzeli.


               - Przepraszam, pan tu pracuje? - spytała sprzedawczyni Pszczółki z działu koktajlowej cebulki - zbrukana Marysia (42 l.) - pewnego pana garnitura układającego marchew w wieloboki, jako, że miał nadnaturalną zdolność do układania warzyw w wieloboki.
               - Nie... Ale chciałbym - mężczyzna uśmiecha się, co powoduje delikatne łaskotanie na ciele jarzynowej Marii w takich miejscach, gdzie nikt poza bakłażanem i białą rzodkwią jeszcze nie zaglądał.
               - To bierz, kurwa jebana mać, paleciak i zapierdalaj z tym szajsem! Raz, raz! Ziemniaki same się nie wyłożą! Ja ci dam, kurwa, survival!


               P.S. Zanim zdążyliśmy dotrzeć do Jelcyna, został spalony przez okolicznych huliganów, a jego właściciele rozstrzelani z miejsca i bez sądu za pogwałcenie podstawowych wartości i tradycji narodu rosyjskiego. Dlatego - z braku laku - nakręciliśmy własny amatorski gang-bang. Z pozdrowieniami dla Paris Hilton i Kim Kardashian, zespół jenny-loves-when-you-fuck-the-guts-out-of-her.com.



[luty 2011]