Jestem już
stara, a że mnie nie stać na botoksy, to jeszcze starsza i straszna i w ogóle
wpierdolę sobie ciastko z kremem, z nutką alkoholową, ajerkoniakową, pyszne
takie, że samo się do gęby ciśnie.
Wie pan,
oglądałam ostatnio taką reklamę. O kawie była, że ona tam siedzi przy tej
filiżance, w której się nic nie mieści, damesa taka, że niby skromna, forsą nie
szasta, ale wiadomo, że mogłaby, taka babka fajna, akuratna, do rany przyłóż,
niby ciotka, niby babcia, niby przyjaciółka, wszystkim by mogła być, w każdy
azymut wpisująca się, uniwersalna. I tak spogląda w przestrzeń i jej się
wszystko przypomina: pierwsze rodzinne święta, pakowane w kolorowy papier
prezenty przewiązane wstęgami, ciąża i cesarka, pierwszy szlag od męża,
pierwszy obciąg w lesie na amfie i stosunek analny po ekstazie i wszystko. Całe
życie przed oczami.
Jako
osobistość twórcza, wrażliwa i delikatna wzruszyłam się dogłębnie. Ja bym też
tak wspominała godzinami, gdyby mnie kawa cztery dychy wyniosła. Cały dzień bym
przy tej filiżance siedziała. Wyobraża pan sobie? Paczka kawy po cztery dychy,
armageddon jakiś, zmierzch bogów.
Ja kiedyś
byłam chuda. Pewnie nie da pan wiary, ale ważyłam chyba trzydzieści trzy kilo.
Jezus tyle miał jak umarł. Nie kilo. Lat.
Coś w tym
musiało być, mistycyzm jakiś, jakieś coś, bo ja w Boga nigdy nie wierzyłam. I
to tak właśnie jest, że jak wierzysz to nigdy nic, ale spróbuj tylko zwątpić.
Przechodziłam przez kolejne etapy
w życiu jak przez te pierdolone, kojarzące się z rumunami pstrokate koraliki
montowane w drzwiach na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych,
które dla wielu ludzi były symbolem przepychu, bogactwa, czy czegoś tam
jeszcze, czym można było błysnąć. Masz
koraliki? Nie mam. To spierdalaj, ty polska, niemodna, ohydna świnio.
Ja miałam je
wszędzie. Zawijałam się w nie i odwijałam jak prawdziwa gwiazda Opola do
momentu, gdy się zbytnio rozkręciłam i tak chwilę wisiałam bliska uduszenia i
śmierci generalnie, aż mi oczy z orbit wylazły i wisiały tak razem ze mną. Na
szczęście własnymi łapami wyswobodził mnie pies mój imieniem Mycha, o którym
długo myśleliśmy, że jest samicą z racji małego przyrodzenia i prawie
całkowitego zaniku jąder. Tak więc w dowód uznania, a trochę też z politowania
przechrzciłam go na Zbawiciela, by potem na pytanie, dlaczego zmieniłaś mu imię
odpowiadać dumnie i wyniośle: kurwa, bo tak.
A tak jeszcze
odnośnie tych koralików, to chciałam mieć nawet w oknach, marzyłam by być
koralową carycą, spać w koralach, chodzić w koralach, żreć korale i srać
koralami, ale gdy przyjechała meine tante z Berlina i powiedziała, że w Niemczech tak wygląda każdy tani burdel,
stwierdziłam, że pora zastosować drzwi, a firany wcale nie są takie najgorsze.
A potem ciotka umarła i skończyły się świąteczne paczki z lepszego świata z
czekoladowymi Mikołajami na patyku i mordoklejkami w kształcie dukatów
pokrytych złotem tak szczerym, że mi brakło w tym momencie porównania za co
serdecznie przepraszam. O, niech pan popatrzy na to ciasteczko z posypką, że tak
niespodziewanie zmienię temat. Wygląda na tłuste, niechętne i nieprzeznaczone
dla mnie, ale wie pan co? I tak je zjem. Bo co mnie nie zabije, to mnie
wzmocni. A jak mnie zabije, to przynajmniej nie będę już musiała za to płacić.
[październik 2011]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz