2012/09/24

tytuł roboczy albo i robotniczy


wychodzę z tymi papierosami, z tymi kluczami, z tym moim mlekiem do kawy w torbie podróżnej prawie, życiem całym i całym sobą wbijam na przystanek nosem ocierając się o drzwi autobusu, tak że mi gumy na ich wykończeniach wyciągają wszystkie z niego wągry. zapach moich perfum prosto z paryża, z superfarmu, prawie wyżebranych, bo za ułamek ceny zakupionych uderza w twardą ścianę smrodu nieokreślonego. stoją między siedzeniami jak stare baby pod kościołem brudne reklamówki, tłoczą się jak ten lumpenproletariat, na potęgę jebiące zsiadłym mlekiem i mokrą szmatą. takie zniechęcające zupełnie. jak przez psa bezpańskiego oznaczenie terenu, słupa w środku miasta. uwaga, uwaga. tu siedzi żul. bezdomny hołmles. tu se zajął miejsce, tu se zajął życie. serdecznie uprasza się szanownych pasażerów na kartę miejską łożących wypierdalać, albo chociaż zatkać nosy, ponieważ jest to żul nowoczesny, jak najbardziej mobilny. nietykalny, nieprzesadzalny, niewyjebywalny.

siedzi z tym swoim życiem upchniętym w pięciu reklamówkach. z tą historią upadku, czarną skrzynką człowieczeństwa utraty, brudnymi rękami włosy poprawiający, jakby chciał w tłum się wtopić. my jednak znamy prawdę. czujemy tę prawdę i zatykamy nosy. mamy jeden mózg, jedną parę oczu, rąk i nóg. myślimy o tym, żeby żul się stlenił, żeby spierdalał. nasze ręce chciałyby go wypchnąć, nasze nogi chciałyby go kopnąć. ale nasze dupy w tej ich całej wygodzie wbijają się w po całym dniu szczególnie przyjemne zetteemowskie siedzenia. godzimy się z losem naszym w tych oparach, w tej mgle, w tym kwasie z toreb żula sączącym się.

dwie esmeraldy spieczone na pseudo-tureckie kebaby wachlują się zeszytami na ich tipsy metrowe, barwne nadzianymi. zeszytami szkolnymi do których nigdy nie zaglądają, komentując głośno fetor wraz z podrygiwaniami autobusu nasilający się. o kurwa, dżesika, ale jebie, co? ale jebie. normalnie tak jebie, że mie słów brakło. to właśnie jedna z owych sytuacji, gdy język grzęźnie w gardle. i bóg jeden wie czy z bezsilności to, czy ze smrodu. i ja w tej chwili zadecydowałam, że wysiadam, gdyż ja czuję taką potrzebę. że wstaję wychodzę dziękuję do widzenia. ponieważ ten smród straszliwy mnie osacza, dech odbiera, płuca wypełnia, przeponę uciska. jebie jak chuj.

dżesika desperacko resztki zapachu płynu do płukania z rękawa bluzy wdychająca wyraża aprobatę drapiąc się jednocześnie po twarzy, jakby próbowała zeskrobać z czoła kawałek mięsa do tego kwaśnego sosu żulowego. samanto, przecież ja wiem, co czujesz, jako że ja odczuwam to samo, tylko jakby głębiej, bardziej węwnętrznie, aż mi spierdoliły lampasy z bluzy, uleciała radość, ochota na życie przepadła i jakbym cała przepadła, dlatego by nie brnąć w to dalej na przystanku kolejnym, jakimkolwiek wysiąść otwarcie proponuję.

te niemniej bezdomne niż ich właściciel reklamówki pełnią rolę informacyjną i raz po raz na każdym przystanku mówią do wchodzących pasażerów w jakie gówno wdepnęli, chociaż jedna taka z tych co mają więcej niż ich stać, pokerowa twarz, kredyt chwilówka, reklama ajfona żyjąca z codziennie rano mytym do białości kubkiem starbaksa w jej spierzchniętych dłoniach dogorywającym, siada odważnie, karkołomnie, choć nie na karku tylko na dupie sygnowanej modnym purem, zamyka oczy, zamyka usta, pory na skórze, resztę otworów. widzę jak się modli, jak kwili prawie, na kalkulatorze odejmuje kolejne przystanki, lecz nie wstanie, gdyż w owej chwili bohaterką jest ludu pracującego pracownicze dzielnice zamieszkującego.

w jednym momencie wzbiera we mnie, czuję gorycz, gniew narasta i mam ochotę żula naznaczoną brudem głowę rozpierdolić o szybę, wbić mu w bezdomne czoło z numerem linii tabliczkę, zamoczyć w potylicy, by poczuł jak to jest, by zapłacił, odpokutował.

panie żulu, pan zabiera ten cyrk obwoźny, to sadomaso foliowe i pan mie stąd wypierdala, ponieważ ja nie mogę funkcjonować, a moja przestrzeń życiowa zostaje pana bezdomną historią zagracona, zapleśniała, zarzygana.

drogi panie powyżej średniej krajowej zarabiający, pachnący paryżem z wyprzedaży, będący w drodze powrotnej do mieszkania, w którym jeszcze co prawda nie grzeją, ale lada dzień zaczną. otóż nie posiadam domu, pracy ani pieniędzy. mam za to ropiejącą ranę na łydce przewiązaną czarnym jak węgiel opatrunkiem. nieopodal wraz ze mną odpoczywają przed długą drogą me torby podróżne, towarzyszki doli, lecz głównie niedoli. pan wybaczy, że tu siedzę taki nieświeży i nieoporządony, jednakże w ciągu ostatnich lat posiadam ograniczony dostęp do wody i innych pachnideł. w związku z powyższym racz się pan odpierdolić, za co z góry serdecznie dziękuję oraz pozdrawiam.

proszę pana żulu hołmlesie z innego wymiaru najwyraźniej zesłany, a już na pewno takiego, gdzie higiena za mit uchodzi, z ogromnym bólem uznaję, że mnie pańska historia wielce pierdoli, a pana szanownego podróży plany jeszcze bardziej, dlatego ponowię swą prośbę o wypierdalanie ogólnie lub miejscowe w trybie ekspresowym, na już, na wczoraj, za co z góry dziękuję całując pańskie rany prawie chrystusowe, nieomal stygmaty. z poważaniem uniżony nad pana ekstatycznymi reklamówkami wypełnionymi nieznanym pasażer.

tak więc nadszedł już podróży mej kres, gdyż w oddali dostrzegam już jakże mi znajome wiaty dworca zachodniego, gdzie natychmiast po otwarciu drzwi pojazdu się udam. za gorące i żywe przyjęcie serdecznie dziękuję. torby w dłonie moje czarne, niemniej niż ja bezdomne pochwycę i uważając na ranną łydkę delikatnie powstanę. wieczoru udanego wykwintną kolacją ukoronowanego. życia wymarzonego zdrowiem i pieniędzmi przepełnionego. i żeby wam się puste w środku dzieci rodziły, bez serca, bez płuc i mózgów, bez organów balony z wymalowanymi jak wasze twarzami zmęczonymi, z oczami z bilonu, uśmiechem z banknotu. i żeby dupy wasze od zetteemowskich siedzeń wygodnych skwadraciały i obłożone hemoroidami jak kałamarnice z nich wystającymi odpadły na zawsze. a skoro już na wyjściu jestem, konsekwencji zupełnie się nie obawiając, nie omieszkam pożegnać się z wami tymi oto słowy. koniec bajki i bomba, kto nie słuchał ten trąba. hif i trąd na was, nadszedł już wasz czas.






[wrzesień 2012]

2012/09/09

ursus i reszta tragedii


sosnkowskiegostrasse 14/88, w tle ursus i cała reszta mini hekatomb.
z gardła niedźwiedzia wyjeżdża pięćset siedemnaście jak sześć sześć sześć,
jak czołg na wojnę, cały pancerny, na wszystko gotowy, bo to kurs w dzicz jakby.

wchodzę w tym moim przebraniu nieursusowskim, nierobotniczo nieflanelowym,
niedrelichowym, zupełnie nieprzerażony pustą kieszenią, lekkim portfelem.
podziwiam bilbordy jak dzieła sztuki w muzeum albo innym mauzoleum.
jesteśmy karetką konsumpcjonizmu, cały czas na sygnale, żeby nie umrzeć
wciągamy do nosa ich uśmiechnięte HD reklamy.

przystanek golgota. tłuste kurwy wysiadać.
biegną spłoszone pseudo-łanie spasione stresem i sterydami, nijakim życiem.
pędzą niedźwiedzie starając się wcisnąć w lisie nory swoje monstrualne dupy,
aż im wychodzi szynka z kanapek, herbaty i kawy ciekną ze starych termosów.

wszyscy jesteśmy robotnikami głodnymi jak zawistna dżi baczyńska,
która w amoku zjadła swoje modelki przepoczwarzając się w hipopotama.
i pająkami za garść much tkającymi sieć korporacjom. jak jeden mąż -
jeden za siebie, wszyscy za nikogo, patrząc sobie w oczy, nie uśmiechając się wcale
nawiązujemy nić socjopatii.




[wrzesień 2012]

2012/09/07

mirella i jej złote zęby







jeszcze polska nie zginęła, póki mirelli złote zęby.


odbywa się podróż do raju z międzylądowaniem w wielkim świecie.
mirella wysiada, pełna obaw i stojącego w gardle życia,
będącego nieustanną próbą wygrzebania się z kompostownika.
w posagu wianek z kołtunów, siatka główek czosnku,
(wspomnienia z oiomu po nadzianiu się klatką piersiową na grabie
na skutek zepchnięcia z dużej wysokości; czas żniw -
okres poszukiwań sprawcy, który w obawie przed aresztowaniem
własnymi rękami się zabił i za własne pieniądze pochował)

przybyła po wyższość, której nie dadzą obcasy deichmana,
życie godne, na poziomie. na jeźdzca, okrakiem.
pierwsze płody za płoty, testy ciążowe,
w walizce stos paskospódniczek,
specjalne chwyty na pijanych mężczyzn,
adresy, gdzie trafią pierwsze widokówki.

duże miasta mają zazwyczaj bardzo wąskie bramy i wielkie kloaki.
szerokie rynsztoki gotowe pomieścić niewykorzystane szanse,
mirelli retro grzywkę rodem z niemieckiego porno,
mirelli złote zęby. zmiażdżone kości.


te zęby złote, które sprawiłam ci ja, matka twoja,
może oszpecając cię trochę, mimo że i tak nikt cię nie chciał,
za nie kupisz świat cały, z lądami czarnymi i morzami błękitnymi,
z dyskotekami głośnymi twoimi, chłopakami przystojnymi do figli skorymi,
lodówkami po brzegi pełnymi, gumkami do włosów twych haj hitla kiti markowymi,
sklepami odzieżowymi firmowymi ulubionymi twoimi, trumnami dębowymi

dla ciała twego umęczonego martwego najwygodniejszymi.




[wrzesień 2012]

2012/07/21

rachunki i sumienia


drogi jezusie chrystusie, maryjo zawsze dziewico
i księdzu drogi w konfesjonału równie drogim albo i bardziej,
bo sercami parafian na tacę wyplutymi wzniesionym,
złotem krwią potem pokrytym, ja tylko chciałem, że

sierakowskich konie srajo i srajo bez opamiętania. fabryka gówna
na gąskowicach. dziecko mie do szkoły wyszło, w gówno wlazło,
zaginęło i jak to mówio ktokolwiek widział, ktokolwiek wie,
ale nikt nie wie, bo jeszcze bardziej nikt nie widział.
i tylko mie warkocze po dziecku zostały, pierzaste koguciki,
baloniki na druciku. kokardy we włosach potargał wiatr.

i że ten od polków, syn polka i niepolki, żyd pedał antysemita
to umar wczoraj od spraw sercowych wychodząc pierwej w rzepaku pole.

następnie poległ.

we wsi gadajo
jak kraść to milijony, jak kochać to wcale, lub
prosił wilk razy kilka, wyproszono wilka; czy też jednakowoż
chodził chodził i umar.
zdech.
pies.

więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie pozdrawiam. 

jeszcze się tam żagiel bieli. ament i zamęt.




[lipiec 2012]

2012/07/10

bez tytułu #5


mamo, popchnij mnie, prosiła. a ta popychała
ze wszystkich przerzutów zajmujących organizm,
dopóki nie spłonęła w trakcie prasowania,






bez tytułu #4


PANI SCHWANZSTEIN
Ta Krapowska jest jak zaraza. Niech swojego nosa pilnuje. Krapowskiej córka za to w tesco na warzywach pracuje. Widziałam jak targała skrzynki z burakami i czekałam aż się wśród nich położy, pośród swoich. Odwraca głowę do ściany jakby obrażona. Myśli, czym jeszcze mogłaby ją upokorzyć. I z brzuchem ciągle chodzi, co rok nabita. To jakaś moda chyba prosto z Paryża, albo raczej z Afryki. Teatralnie. Jolanta Krapowska i spółka! Usługi takie i śmakie! Dojazd do klienta, full serwis we dnie i noce. Kiła, dziecko, beczka gratis!

SYN
Zmęczony. Pani da spokój. Praca jak praca. Miałaby leżeć brzuchem do góry i czekać, aż trafi się lepsza oferta? Tak jak pani?

PANI SCHWANZSTEIN
Wstaje nagle. Wielkie oburzenie. A co ty mnie tu będziesz obrażał! Do jednego wora z warcholstwem wrzucał! Plebsem i pospólstwem! Buractwem polskim nieszczęsnym!
Spuszcza z tonu. Już nie krzyczy, ale wciąż jest wzburzona i mówi podniesionym głosem. Ja mam wykształcenie wyższe cierpiętnicze! Wyższe najwyższe żydowskie! Wojnę przeżyłam, holokausty i wszystkie tragedie! Więc jak mnie dyrektorem nie zrobią, prezesem albo chociaż kimś, kto nic nie robi, a zera mu się mnożą na kontach bankowych, to się z domu nie ruszę.

SYN
A Krapowska, na której pani tutaj psy wiesza, jako że jest życiowo zaradna, poszła do pracy i kto wie, gdzie ją te buraki wywiodą. Może na pole, a może do biura kierownika…

PANI SCHWANZSTEIN
Po moim trupie! Ona się tylko na pole nadaje, burak pastewny, puszka Pandory z tymi wszystkimi jej hifami, rzeżączkami, dziećmi niechcianymi.

SYN
Jest pani wyjątkowo smutnym człowiekiem, pani Blanko.
Chłopak kładzie się i odwraca do niej plecami zupełnie nie przejmując się jej obecnością. Pani Schwanzstein wpada w zakłopotanie. Zaczyna się nerwowo rozglądać i niewyraźnie nucić „Shalom aleikhem.”




 [to się pisze i pisze. będzie napisane.]

2012/06/06

warszawa wita, ale jeszcze bardziej żegna







trochę jest to historia smutna.
jak o psie, który zamiast jeździć koleją
okaleczony i przykryty ściółką na obrzeżach lasu
pierw jak martwy wyglądał, a potem już był martwy.

słońce w warszawie świeci nie mniej niż wszyscy przyjezdni
nafosforyzowani żądzą kariery, a jeszcze bardziej życiem na zeszyt,
beznadziejnie tłusty, dzielony linią cienką jak ich racje żywnościowe.

godzina taka, żeby zacząć nowe życie. zmęczony centralny.
pałac kultury opiera cień na nieskażonych stolicą twarzach.
wśród nich wioletta, patronka pieczarkarni z dziury pod chełmem,
po postrzale jaki jej ojciec dziewiętnaście lat temu
zadał jej matce, z miejsca skazując córkę na tułaczkę.

w snach wioletta jest monterem kosmosu w całej swej rozwiązłości,
a przynajmniej kioskarką, co obliczyła średnią zapałek
przypadającą na jedno pudełko.
natomiast na jawie jakby nie istnieje, zapadła się w sobie. 

obecnie bardziej stapia się niż stara.

i trochę jest to historia żadna
pełna niepłaconych rachunków, wypowiedzeń najmu,
porażek wpisanych w tabula rasa;
grzęznących w gardle łykowatych wymówek,
że przez chwilę coś było, lecz zgasło.
że tam wszystko gaśnie, bo wszystko już było.





[czerwiec 2012]

2012/05/21

wszędzie dobrze, ale nigdzie najlepiej


podróż trwała długo.
w pewnych momentach droga bywała tak nieprzejezdna,
że zostawiała co miała i szła w noc, w las i we wszystko,
a wszystko szło w nią nie zostawiając zupełnie nic.

obudziła się w wieku zwanym koszmarem pierwszoklasisty,
w którym najwięcej czasu spędza się w kuchni w towarzystwie radia.
ciężar ciała powstrzymuje przed ucieczką stare taborety
więzione od czasów wybuchu komuny, a w tle widać plecy świata.

z kąta w kąt, ze spuszczoną głową przechodzi do porządku dziennego
nad własnym ciałem, z którego życie próbują wykrzesać zamieszkujące piwnice koty.
wciąż zdumiona, że umiera zawsze, kiedy się zabija, wraca do siebie,
choć brak czasu na życie. 

jej głowa pozostaje niebezpiecznym miejscem.





[maj 2012]

2012/04/04

chwilowo nie żyję, ale jak zmartwychwstanę, wpierdolę wam cały internet


droga mario, matko boska, módl się za mną wiecznie głodną, nienażartą,
bym uzyskała zdolność przenikania przez te wielkie pojemniki z ciastkami z czekoladą
i wyczuwała przez papierek, który baton ma więcej nugatu.
błogosławiony owoc żywota twojego, głównie banan i pomarańcza i kiełbasa,
która mimo, że owocem nie jest, to ją pobłogosław najmocniej. amen.




2012/02/09

promiskuityzm


gdyby namalować obraz, najpierw zobaczyłbyś ziejące rozedmą kominy bezlitosne jak wzierniki majstrujące przy dupach posępnych budynków; wzorem trądziku rozkwitające ogniska zapalne marketów, skąd młodzież czerpie dziś wiedzę o życiu. ulicami w kolorze zaawansowanej pleśni maszerują dzieci w barwach wyżartych przez śląską takąsamość, smutne i przejęte jak ci brzydko-biedni ludzie toczący batalie w tasiemcach pod mopsem.


jolu, mama przyjdzie do szkoły?
mama powiedziała, że nie przyjdzie, bo się boi.
czego się boi?
ogólnie - życia. i oświaty.
alfabet zawsze napawał ją lękiem.

o joli to można było mówić i mówić. jola to był temat rzeka,
nawet nie z racji tego, że we wczesnej młodości wpadła matce
z wózkiem prosto do bytomki, skąd wyłowili ją spacerowicze.
książka się pisała, powieść sensacyjno-sci-fi-erotyczna,
jolanta ósmy cud świata i kosmosu, rychło w kąt porzucona
na skutek wstępu wymagającego cudów jeszcze większych,
jak chociażby znajomość ortografii (albo pisowni w ogóle).

w sprawie joli to generalnie nikt nigdy nic.
sprawy joli w ogóle nie było, bo ona sama jakby nie istniała.
szybko potknęła się o dorosłość lądując twarzą w piachu zaraz za jej progiem,
rozsupłując giętkie nogi oddała się w leasing męskiej części miasta.
jolu, och, jolu, aleś narobiła sobie w życiu rozpierdolu.

za konduktem wózków pełnych dzieci, o których wiadomo, że z nich nic nie będzie
idzie taka nieproszona, gdzie diabeł mówi dobranoc - hif na noc -
skrobanki za firanki, kłykciny pod pierzyny; taka obiecująca, że się nic nie wydarzy,
że w noc pójdzie, choćbyś nie wiadomo ile nosów jej złamał i żeber przeliczył.
jak trupa za nogi ciągnie po ziemi własne nieszczęście. promiskuityzm.




[luty 2012]

2012/01/14

tajemnica klementyny kucharskiej


krystian, pocałuj klementynę.
 ale klementyna jest gruba.
 krystian, pocałuj klementynę powiedziałam!
 ale ona jest naprawdę bardzo gruba!
 popatrz, klementyna płacze. płacze przez ciebie.
gdybym był gruby, to też bym płakał.






kochanowskiego osiemnaście be zbroi się w parasole.


to była bardzo dziwna dziewczynka, mówi sąsiadka regina z.
na tle tapety z żywych kotów, społeczniczka-mitomanka,
miss włamywania się do cudzych skrzynek na listy.
jej niezwykłość przejawiała się głównie w łuszczycy i otyłości,
która przykuła ją do wózka niczym uraz kręgosłupa, a także w tym, no,
kurcze zapomniałam, a chciałam tak ładnie zakończyć.
to w telewizji pójdzie, prawda? (a miałam iść do fryzjera.)
a na którym? bo wie pan, ja mam tylko dwa programy. (w sumie to trzy,
ale kto głodny całego świata zadowala się regionalną trójką.)

potrafiła cały dzień przesiedzieć przy ławce bawiąc się palcami, relacjonuje pan zbigniew w.,
księgowy w zachodniej korporacji z filią na śląsku, co niewątpliwie ma mu nadać pewien prestiż.
nie wiem, co ona z tymi palcami robiła, ale dzieci szydziły z niej, wyzywały, popychały, opluwały
i robiły różne świńskie dowcipy. raz widziałem jak została unieruchomiona przez dwóch chłopców,
a trzeci wrzucił jej do ust pająka. ale panie, co to za pająk był? ten na cienkich nóżkach.
to ani nie pogryzie, krzywdy nie zrobi. a ta jak ryja rozdarła, chryste miłosierny, to myślałem,
że się ziemia rozstąpi i nas wszystkich pochłonie. całe życie mi przed oczami przeleciało.

ja to w ogóle myślę, że ona z jakimiś ciemnymi siłami w związku pozostawała,
bo jak tam wyła za ścianą, to wszyscy szykowali palta i parasole wiedząc, że burza przyjdzie,
szepcze pan krzysztof r., etatowy dziwoląg o odwiecznie zaczerwienionym alkoholowo nosie,
amator bicia kobiet po twarzy i niemodnych swetrów w pseudo tureckie wzory.
ona od diabła prosto przyszła, spod skrzydeł lucyfera. siać chaos i zniszczenie.

ojciec?, zaczyna artystycznie pani kazimiera o. przybierając teatralne pozy przy złuszczonej framudze;
ojciec mówił niewiele i niewiele go w ogóle było. nigdy go nie było i w zasadzie nawet go nie widziałam.
oj, coś pokręciłam. wy to potniecie chyba? ułożycie logicznie? bo jak to zobaczy ta piękna szczerbata z dołu,
chujokurwa, co ją komornik odwiedza częściej niż listonosz, to mi w życiu nie odpuści.

tam w domu nigdy się nie przelewało, relacjonuje pani małgorzata p., stara panna,
której dawno nikt nie spruł rajstop. stąd ja się wciąż dziwiłam, czemuż ona taka gruba,
jak tam nie było co do gara włożyć. a potem, co się okazało, to ja już nie mówię.
a powiem, co mi tam. sodoma i gomora. tyle powiem. smród, brud i ubóstwo! a tfu!


zbroi się w parasole osiemnaście be kochanowskiego.




[grudzień 2011]