2011/09/30
z cyklu stare ale jare: szach-mat
Początkowo wcale nie chciałam cię urodzić.
Nie żebym nie pokochała od pierwszego zanurzenia testu w moczu
tego flaka wewnątrz, w którego intencji moja matka czołgała się nago
całą długością Zwycięstwa zagryzając beret.
Zwyczajnie po twoim bracie windą do parteru zjechały mi piersi,
a brzuch po tamtej ciąży wydawał się rosnąć,
jakbym magazynowała w nim zło całego świata.
Z czasem skomponowałam się z kuchennym blatem,
grała orkiestra kotletów na deskę i tłuczek,
stałam się łyżką, którą twój ojciec podtapiał w kawie,
dopóki nie poznał tamtej, nie zwinął dachu znad głowy
po to, by mama zaczęła litanię a nie mówiłam?,
samobiczowanie, rajd po kościołach. Urodziłeś się wtedy,
po raz pierwszy naprawdę z blaskiem krzyża na czole,
Chrystus przyszedł wtedy do naszego domu.
A dziś nie blask, tylko jego cień pada na twoje złączone
w wieżyczkę dłonie. Wieża bije Króla. Zatrzęsie niebem.
Szach-mat w litym dębie. Szach-mat, kochanie.
[2008?]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz