2011/05/13

Jowita superstar, czyli don’t cry for me, Hindenburg


Jowita superstar, czyli don’t cry for me, Hindenburg

            O Jowicie to była taka historia, że gdy miała dziewięć lat, dostała od rodziców Wąsa, w którym zakochała się od pierwszej wybebeszonej jego kłami lalki. Chodziła z nim na spacery, urządzała piesze wycieczki autokarowe, na które przemycała go w starej skórzanej torbie, gdzie się kilka razy prawie udusił oraz dwa razy zesrał, co Jowita przyjmowała ze stoickim spokojem, jako, że pałała do Wąsa miłością bezwarunkową. Zabierała go na lody i ciastka, które sama pochłaniała w ogromnych ilościach, a jemu kazała patrzeć i czasem jakby grożąc palcem tłumaczyła, że jeśli mu ten widok żołądka na amen nie wykręci, jeśli go nie zabije, to go wzmocni. Ją samą tak wzmocniło, że przy wzroście metr czterdzieści sześć ważyła prawie siedemdziesiąt kilo.
            Któregoś dnia Wąs strasznie posmutniał. Każdy ruch sprawiał mu ból. Nie ruszał miski, z której wystawał cały Mount Everest łakoci i leżał tylko na swoim miejscu w kuchni patrząc z wyrzutem tymi wielkimi oczami na Jowitę. Ta z kolei udawała przy nim, że nic się nie stało, pogwizdując wesoło i śpiewając piosenki o Chrystusie poznane na lekcji religii, a w pokoju, poza zasięgiem jego wzroku płakała strasznie i gorzko, bo doskonale wiedziała, że przy jej tuszy nie powinna była na nim siadać podczas zabawy w „Świętą Jowitę wjeżdżającą na osiołku do Jerozolimy.” Wiedziała również, że dni Wąsa są policzone i że lepiej będzie się go pozbyć zanim rodzice zorientują się, że ich córka uczyniła kaleką swoje ukochane zwierzątko. Złamałam Wąsa, płakała Jowita. Oj, jak płakała. Ten dzień był jego ostatnim.
            Po jego śmierci coś w niej pękło i nie były to bynajmniej żadne ze spodni, które miały w zwyczaju rozwalać się w szwach na jej tyłku, za każdym razem, gdy się schylała. O, matko, jak ona się schylała. Zaćmienie zupełne, aż ptaki spadały z nieba i wbijały się dziobami prosto w ziemię. Nic więc dziwnego, że wkrótce jakiś mrok w Jowitę wstąpił, sam czort wyskoczył z rozżarzonych węgli wprost do jej serca, żeby tam siać chaos i zniszczenie, pić wódkę, wrzucać koks i wieszać wykrochmalone smołą firanki w jakieś jebane, pedalskie ażurki. Jowita z dnia na dzień przeszła absolutną metamorfozę z Mezopotamią, przefarbowała się na czarno, zawiązała ciemnoszarą chustę na głowie, a na nadgarstkach malowała sobie pentagramy i wywrócone do góry nogami krzyże, co spowodowało, że dzieci w szkole, zamiast „gruba lesba,” wołały na nią „czarna świnia.” Jowita uważała to poniekąd za formę awansu społecznego. Wmawiała wszystkim, że potrafi rzucać uroki i że straciła dziewictwo z szatanem w lesie na splamionej krwią kozła ściółce. I że Lucyfer w obejściu jest całkiem przyjemny, tylko trochę śmierdzi mu z ryja mułem rzecznym i obficie się poci. In nomine Karkówka nostri Boczek Wędzony excelsi!
            Nie trzeba było długo czekać na jej kolejną przemianę. Po tym jak młodsze koleżanki z działającej przy kościele grupy Marianek spuściły jej wpierdol i zostawiły na pastwę trzech pryszczatych ministrantów-gwałcicieli, w tym jednego szczególnie pokrzywdzonego, z tylko jednym jądrem i stulejką, zakochała się w Beatlesach. Romans zakończył się niecały rok później, wielkim dramatem w 2006, kiedy dowiedziała się, że Lennon nie żyje. Stwierdziła, że bez niego The Beatles nie mają sensu, spaliła wszystkie płyty i gadżety, najadła się kaszanki i roztrzęsiona usiadła przed telewizorem. Ubolewając nad swoim okrutnym losem jednym uchem przysłuchiwała się głosom aktorów wydobywających się z odbiornika. Było coś o miłości, o tolerancji, było o śrubokręcie, stężeniu cukru we krwi i różnych takich kataklizmach trapiących ludzkość od zarania dziejów. Jowita zwróciła wzrok w stronę ekranu. Zobaczyła uśmiechniętą, akuratną twarz z rdzawym tapirem na czubku głowy, potem starą gębę mówiącą ze wschodnim akcentem, dziecko z downem i turlającą się wzdłuż drzwi łazienki puszkę piwa, aptekarkę z wyrytym bananem i lekarza, który był taki, kurwa, mądry, że spokojnie mógłby startować w wyborach prezydenckich. A chuj tam prezydenckich. Gdyby tylko zechciał byłby dyrektorem świata.
            Jowita poczuła skurcz macicy, jej ciałem zawładnął dreszcz. W jednej chwili zrobiła się mokra, za oknem trzasnął piorun i rozpętała się burza stulecia. Pochłonął ją bez reszty ten świat seriali i z miejsca stała się jego najbardziej fanatyczną wielbicielką. Wiedziała wszystko o każdej postaci rodzimych produkcji. W każdej wolnej chwili z niemal hitlerowską gorliwością nadrabiała wszelkie zaległości. Z czasem wzięła udział w kilku olimpiadach z wiedzy o polskich serialach, to w Międzybrodziu Bialskim, to w Aninie i Ustrzykach Dolnych. Zjeździła kraj wzdłuż i wszerz zdobywając główne nagrody. Jej stara, błyszcząca meblościanka rodem z lat siedemdziesiątych uginała się pod ciężarem trofeów – Złotego Cewnika, Kryształowego Podajnika Na Papier Toaletowy, platynowego czegoś o fallicznym kształcie, Diamentowego Bąka i wielu innych. Mianowano ją rzeczniczką do spraw polskich seriali, a dziennikarze przypuszczali regularne szturmy na Buchenwaldczyków, gdzie zamieszkiwała wraz z rodzicami, chcąc wydobyć od niej choć kilka słów, by je wrzucić na pierwsze strony. Zaproponowano jej również objęcie pieczy nad redakcją „Świata Seriali,” lecz ona, w stylu wielkich gwiazd, zdecydowała się pozostać niezależna. Najważniejsza była satysfakcja, bo pieniądze z renty za koślawość kolan i kaprawe oko całkowicie wystarczały by zaspokoić wszystkie zachcianki. Na temat Jowity można by powiedzieć wiele, lecz na pewno nie zaliczała się do osób wymagających.
            Przeprowadzka do Warszawy była już tylko kwestią czasu. Mnogość stołecznych konferencji, spotkań i bankietów wymusiła na Jowicie taką właśnie decyzję. Nie miała nic przeciwko podróżowaniu pekaesami, o nie, uwielbiała je, jako, że były dla niej symbolem wolności, a ich wnętrza pachniały dzieciństwem. Jednak w ciągu kilku miesięcy została napadnięta cztery razy, w tym raz prawie zgwałcona, do czego ostatecznie nie doszło z tego tylko względu, że sprawca zasnął na swej ofierze, gdy próbował uporać się z  jej wielkimi majtkami. Kiedy na miejsce przybyła policja, jeden z funkcjonariuszy dyskretnie poinformował Jowitę, że zastanawiano się czy w ogóle wysłać patrol, ponieważ otrzymano zgłoszenie, że jakiś mężczyzna gwałci hipopotama na wschód od przystanku PKS, a oni się takimi sprawami nie zajmują, bo od tego są Mulder i Scally. Ale, że i tak nie mieliśmy co robić, przyjechaliśmy z ciekawości, żeby chociaż trzasnąć kilka zdjęć, żartował policjant ku uciesze wszystkich zgromadzonych. Nawet sprawca przebudził się na moment, żeby Jowitę wyśmiać, a potem beknął, wyrzygał się i z powrotem zasnął. Z tego co słyszałam wlepiono mu tylko grzywnę w wysokości dwustu złotych za deptanie trawników, bo historii o gwałcie nie kupił nikt – policja, sąd, prokurator, ani nawet sam Jezus.
            W stolicy na czerwonym dywanie witał ją prezydent wraz z małżonką, która podobno z miejsca zaproponowało, żeby zwracała się do niej per ciociu. Przystanek przypominał poligon wojskowy, wszędzie błyskały flesze aparatów, a fotoreporterzy przepychali się jak zwierzęta wznosząc do nieba dzikie okrzyki, zdumieni i zachwyceni faktem, że tak poważana osobistość przybyła na galę zorganizowaną na jej cześć pekaesem. Jowita! Jowita, tutaj! Spójrz tutaj!
            Wyglądała skromnie ubrana w dość osobliwą spódnicę w indyjskie wzory, brązowe kozaki, po których od razu widać, że to urodzinowy prezent od kogoś, kto zna się na modzie jak tania dziwka na savoir vivre. Dopełnieniem wszystkiego była marynarska bluzka z pierdolną złotą kotwicą na plecach i haftowanym napisem Alcatraz ’89 oraz słomkowy kapelusz z żółtą tasiemką i przyczepionym do niej tandetnym chabrem a la Krupówki 1994. Podobno nowa ciocia od razu zapowiedziała, że image ulegnie zmianie, że to do naprawy, się nie martwić, że będzie sporo dłubania, odchudzania, naciągania, wygładzania, ale da się, da się. Że Audrey Hepburn z niej nie zrobimy, ale, coś hepburnopoidalnego na pewno, że to ten kierunek i gdyby odjąć cztery podbródki z jej twarzy i zwisające tłuszczem policzki, można by zobaczyć tam jakąś namiastkę Audrey, że to ten kierunek, a nawet jeśli nie, to się coś przeszczepi, skórę z dupy albo korę dębu. Będzie sensacja-rewelacja. Tylko, Jowitko, śląskie standardy żywieniowe w kąt, więcej ruchu, mniej kotletów i em żet w ogóle, bo jak cię stracimy, to ten świat uschnie.
            Ale ząbki to ty masz, maleńka, w opłakanym stanie, mówiła pani bogini stomatologii i protetyki pochylając się nad rozdziawioną gębą pacjentki. Czy wy… no, ci… Ślązacy… Czy wy żywicie się węglem? Bo to tak trochę, kochana, wygląda. Ale spokojnie, naprawimy, wyprostujemy, wyczyścimy. Będą kiełki jak perełki.
            Klinika Pięknych Zębów była kościołem uzębienia znanych i bogatych. Przed wizytą można było obejrzeć najnowsze kinowe produkcje w sali, której nie powstydziłby się żaden europejski multipleks, można się było napić i nażreć do woli czego tam się tylko zachciało, bo bar był na tysiąc gości obsługiwanych przez dziesięć kasjerek, pięćdziesięciu kelnerów i dwustu kirgistańskich, ponoć najlepszych kucharzy, z których każdy był od czegoś konkretnego – siekania pietruszki, krojenia marchewki w cienkie paseczki, albo napierdalania w kotlety. Stomatologów zatrudniano najwybitniejszych w kraju albo i nawet na świecie, co przyniosło klinice tytuł Panteonu Dentystycznego 2004, a to jeszcze bardziej podniosło jej prestiż.
            Z zębami jak tik-taki Jowita trafiła pod skalpel najlepszych chirurgów, którzy byli tak dobrzy, że ładniało się już po pierwszej, stricte informacyjnej wizycie, w czasie której następuje konfrontacja własnych oczekiwań i ideałów z tym, co faktycznie mogą ci zaoferować. Jowicie zaoferowali tyle, że po kilku tygodniach zrobiła się z niej ćwiartka. Odsysano i odsysano, wycinano, krojono i usuwano, aż z tej niewielkiej ćwiartki zrobiła się jeszcze połówka. Kiedy Jowita zobaczyła w lustrze efekty trwających tygodniami męczarni rozpłakała się ze szczęścia i zdumienia, i tak płakała, i płakała, aż schudła cztery kilo, po czym została wywieziona na psychiatrię z głęboką depresją i wszystkim, co się może u człowieka pojawić doznaniu głębokiego szoku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz