2011/05/23

Jowita superstar, czyli don’t cry for me, Hindenburg II


Kraj szalał. Oddajcie nam Jowitę! Oddajcie, oddajcie! Gazety nawoływały do bojkotu wszystkiego co niezbojkotowane. Powszechnie uważano, że została porwana, że pewnie szwaby albo inne kurwy, że wojna będzie, jak o Troję, a Jowita to taka rodzima Helena. Zaczęły się kryształowe noce i inne pogromy. Jedni zarzynali drugich, grupy rebeliantów i ortodoksyjnych jowitan podkładały sobie pod dupy bomby jak poduszki, wydłubywano oczy, które potem zjadano w śmietanie albo z majonezem, odcinano kończyny, a od kończyn palce, które wsadzano we wszystkie naturalne otwory w ciałach ofiar, co wyglądało bardzo śmiesznie, bo weź sobie wyobraź taką głowę z palcami w nosie i uszach na przykład, a potem wstawiano na nasza-rebelia.pl, gdzie za najciekawsze i najzabawniejsze pomysły przyznawano złote serduszka śmierci i chaosu, a ten, kto miał ich najwięcej, wygrywał paczkę makaronu typu nitki i puszkę śledzi.
Polska stała już w płomieniach, kiedy twarz Jowity ponownie musnęły promienie słońca. Wyszła niczym bogini – piękna, pachnąca połówka ćwiartki Jowity wielbionej przez tłumy, pupilki prezydenta i jego żony, taka trochę hepburnoidalna, ale coś tam jednak z tym ryjem miała… No nieważne, bo kiedy stanęła przed ocalałymi i zatrzepała czupryną jak aktorka w reklamie markowego szamponu do włosów, zagrzmiało, spadł deszcz jak noże i ugasił płomienie wzajemnego niezrozumienia i nienawiści. Wszyscy zaczęli się ściskać, całować i onanizować. Jowita wznosiła do nieba okrzyki, że odbudujemy ten kraj, że jeszcze zaświeci słońce, że kluski, rolada i trwała ondulacja.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Niebawem zamieszkała w pałacu prezydenta już oficjalnie jako jego córka, a prawdziwe dzieci głowy państwa zostały zdegradowane do stanowiska powietrza i zepchnięte do piwnicy, gdzie dzieliły przestrzeń razem z przetworami z owoców i wszelkimi insektami. Wyprowadzano je na zewnątrz jedynie przy wielkich okazjach dla dobrego pijaru, przy czym panowała obustronnie dobrowolna umowa, że jeśli pisną komuś choć słówko na temat swojego losu, zamiast ziemniaka, zjedzą na obiad bryłę żarzącego się węgla. Niedługo później i tak umarły, zjedzone przez szczury.
Tymczasem Jowita coraz bardziej rozkochiwała w sobie kraj. Nie obyło się oczywiście bez maleńkich wpadek, takich jak wtedy, gdy na Podlaskim Dniu Pasztetu, który uświetniała, z sukienki wypadł jej cycek, poturlał się w kierunku jednego z kelnerów, krzyknął kurwa! i ugryzł go w łydkę. Albo gdy w "Rozmowach w toku" podczas wyjścia zza kulis poślizgnęła się na czymś mokrym, pierdolnęła salto i leżała dłuższą chwilę z cipą łypiącą na zszokowaną widownię jak latarnia morska w Gąskach na morze. Jednak żadna wtopa nie była w stanie pogrążyć wieszczki narodu i wydawać by się mogło, że tak będzie już zawsze, do samego końca, dopóki coś nie trzaśnie w ziemię, albo VAT nie wzrośnie do dwudziestu pięciu procent.
Gala Tasiemca Roku. Transmisja na żywo. Tvn24 napierdala jakby to po raz drugi Polska straciła swojego papieża. Jowita odstrzelona już jak Lady Gaga, bo w końcu lekcje stylu daje jej sam naczelny pedał Rzeczypospolitej Jacyków Tomasz. Taki jakiś kapelutek w kosteczkę, suknia przywołująca na myśl sadomasochistyczną pierwszą komunię z ruchaniem trupów, połykaniem gwoździ i wystrzeliwaniem gości z armaty włącznie, buty ze sterczącymi jak psie chujki czubkami i pozłacany amulet o eliptycznym kształcie z elementami byczego napletka – jak na świat dość nieświeżo, jednak kraj przyjął kreację jako objawienie i do dziś dzień zdjęcie Jowity w tej właśnie sukni znajduje miejsce tuż obok świętych obrazków w każdym porządnym polskim domu
Jowita kroczy po czerwonym dywanie trochę jakby szła, a trochę jakby nie szła. Bo o Jowicie to się mówiło, że jak chodzi to fruwa i tańczy, a jak mówi to śpiewa. Więc tak tańcząco fruwała i śpiewała do mikrofonów torturowanych spoconymi rękami dziennikarzy rozdając sweet kissy jak pomarańcze. Polska płakała. Płakały góry i morze, drzewa i rzeki, płakali ludzie pracy i bezrobotni, abstynenci i pijacy, choć ci ostatni płaczą zawsze, gdy brakuje im na flaszkę.
W całej tej swojej wspaniałości staje przy mównicy jak zapowiedź lepszych czasów. Matka Teresa. Matka Lubicz i matka Mostowiak. Wokół niej kłębowisko drogich krawatów, złotych zegarków i wymyślnych, umawianych z dokładnością co do minuty i w najbardziej ekskluzywnych salonach fryzur. Zaciekle walczą ze sobą zapachy z najlpilniej strzeżonych półek Douglasa. Wszyscy chcą wypaść jak najlepiej, by nie wypaść z obiegu.
Zaczynają się problemy z mikrofonem. Zatęchłe powietrze na sali przecina okrutny pisk, niektórzy zatykają uszy, ktoś z tyłu mówi, że chyba chuj z tego będzie. Zza kulis wyskakują jacyś ludzie i rozmawiają z gwiazdą ceremonii. Każą się odsunąć i grzebią, obstukują, chuchają. Próba mikrofonu, raz, raz... Piiiiiiiiiiii! Próba… Łiiiiiiiii! Na sali poruszenie, w telewizji nie omieszkali wspomnieć, że organizatorzy mają problemy z mikrofonem, jakby tego nie było, kurwa, widać. Ale przecież oni muszą coś mówić. Mówią na akord. Im więcej taki prezenter powie, tym większy przelew zasili jego konto. A on potrzebuje pieniędzy, oj, jak on ich potrzebuje! Na szampany, kawiory, męskie prostytutki, bo garnitury to on dostaje od telewizji, więc w tych garniturach chodzi całe życie. Jeśli kiedykolwiek spotkasz prezentera ubranego w coś innego to będzie to oznaczać, że dorabia na boku, albo wydał jakąś gówno wartą książkę, za którą wydawnictwo zapłaciło z góry kupę siana w nadziei, że będzie bestseller, a potem kurwica, bo nie dość, że nie idzie, to się jeszcze wszyscy z tego badziewia śmieją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz